Dźwięk
dzwonka o poranku wcale nie jest tym, co chce się słyszeć przy każdej pobudce.
Zwłaszcza jeśli prawie całą noc poświęciło się materiałom biodegradowalnym i im
podobnym, zapisując przy tym jakieś milion stron odręcznych notatek. Na podłodze,
oprócz kartek, leżały trzy puste puszki po napoju energetyzującym, zaplątane
słuchawki i kompletnie rozładowany telefon komórkowy. W rogu pokoju na
niewielkim posłaniu siedział rudy kot, omiatając całe pomieszczenie wzrokiem
mówiącym, że najchętniej z tych wszystkich kartek zrobiłby sobie kuwetę. Łóżko
z kolei zajęte było przez skuloną Marcelinę w rozciągniętym bordowym swetrze i
starych dresach przetartych na kolanie. Rozczochraną głowę przykryła poduszką,
mając nadzieję, że jeśli zignoruje natręta dobijającego się do jej drzwi, ten
po prostu sobie pójdzie, po cokolwiek przyszedł. Ponieważ irytujący dźwięk nie
cichł ani przez chwilę, mamrocząc pod nosem wszelkie przekleństwa, jakie
przyszły jej na myśl, powoli podniosła się do pozycji siedzącej i obrzuciła
spojrzeniem pokój. Wykrzywiła twarz, napotykając pogardliwy wzrok rudego
kociska i jęknęła w duchu, widząc, że dochodziła dziewiąta. Trzy i pół godziny
snu? Zawsze!
Gość, który nie był ani zaproszony,
ani mile widziany zdecydował wytoczyć ciężkie działa i z uporczywego naciskania
dzwonka przeszedł do walenia pięścią w drzwi wejściowe. Marcelina zmrużyła oczy
i możliwie szybko udała się do korytarza. Jedna z kartek zapisanych przez nią w
nocy przykleiła jej się do stopy, a kiedy próbowała się jej pozbyć (kartki, nie
stopy), wierzgając nogą, uderzyła przechadzającego się akurat Lorensa, który
zasyczał wściekle i najeżył ogon, a następnie z obrażoną miną wyszedł do
kuchni.
Przekręcenie klucza w zepsutym zamku
chyba jeszcze nigdy nie sprawiło jej tyle problemu, a przecież nieraz musiała
otwierać drzwi będąc w stanie… lekkiego upojenia alkoholowego czy walcząc z
niemiłosiernym kacem. Szarpała za klamkę, co miało ułatwić przekręcenie klucza
i przyciągała do siebie drzwi najmocniej, jak potrafiła, a udało jej się
otworzyć dopiero po paru minutach. Trzy godziny snu to zdecydowanie za mało.
- Chryste. – Kurek z rana, Kurkiem z
rana, ale czy on trzymał papierową torbę z drożdżówkami?! – Wyglądasz
tragicznie, Cela.
Blondynka popatrzyła na niego
wzrokiem, który miał go zabić, spetryfikować, zamrozić – nazwijmy to
jakkolwiek, w każdym razie miał sprawić, że Bartek stanie bez ruchu i wypuści z
ręki torbę ze świeżymi bułeczkami. No, bo, halo!, całą noc randkowała z chemią
organiczną, z której o siedemnastej miała pisać egzamin poprawkowy (w pierwszym
terminie coś „nie pykło”), od jakichś dwunastu godzin niczego nie zjadła i w
dodatku została bezczelnie obudzona o samiuśkim świcie. Jak miała wyglądać? Jak
Angelina Jolie? No, niestety, jaki budżet, taka Angelina. A ten film był
sponsorowany przez wydział chemii na warszawskiej politechnice.
- Dzięki, Bartek, ty zawsze wiesz,
jak człowieka podbudować.
Kurek wzruszył jedynie ramionami i,
alleluja!, położył drożdżówki na blacie w kuchni. No, i w sumie to tyle je
widział.
- Boże, zjadłabym chyba wszystko, co
byś mi dał – mruknęła blondynka, wyjmując z paczki jagodziankę. – Kocham cię,
mój wybawicielu od niechybnej śmierci głodowej. Aczkolwiek, mogłabym sobie
jeszcze spać i nie wiedzieć, że mój żołądek postanowił poćwiczyć marsz
pogrzebowy.
- Tobie się rozmowy z Piotrkiem tak
na łeb rzuciły? – Bartek uniósł brew. – Fabian jest w pracy?
Najpierw przełknij, potem mów,
Perlińska. I oddychaj w międzyczasie.
- Tak – odpowiedziała i natychmiast
zapchała sobie usta jagodową drożdżówką.
Bartek pokiwał głową, nawet na nią
nie patrząc i otworzył szafkę, by wyjąć z niej dwa kubki. Zrobił dwie kawy;
białą z cukrem dla Marceliny oraz zwykłą, czarną dla siebie. Postawił napój
przed przyjaciółką i uśmiechnął na widok jej wyrazu twarzy, który
prawdopodobnie miał wyrażać wdzięczność. W rzeczywistości wyglądała jednak
podobnie jak kiedyś na szkolnej wycieczce do Zamościa, gdy do najbliższej
stacji benzynowej mieli jakieś dwadzieścia minut drogi, a ona toalety
potrzebowała natychmiast. Tak, wyglądała identycznie.
- Część tego jedzenia jest dla mnie.
Rzuciłaś się na to, jakbyś pół roku nic w ustach nie miała.
- Dwanaście godzin mi wystarczyło.
- Ach, Marcelka? Przyjdziecie jutro
do nas na kolację? – spytał Bartek.
Po pierwsze – co? Po drugie – w
sumie kolacja równa się jedzenie, to czemu nie? Po trzecie – co? Po czwarte –
nie podobało jej się to całe „my, wy, oni”. Skojarzyło jej się z niedzielnym
obiadkiem u teściów. Na deser tarta owocowa z sosem cyjankowym, specjalnie od
mamusi dla synowej. No, dobra, nie wiedziała, skąd jej się to w ogóle wzięło,
ale usprawiedliwiła się zbyt krótkim snem i nadzwyczajnie otępiałym umysłem. A
po piąte – co?
- No – mruknęła. – Dzięki.
- Co jest?
- Nic, Kuro nieopierzona – Marcelina
wzruszyła ramionami. – Ja przyjdę na pewno. Tylko, no wiesz, nie wiem, co z
Fabianem.
- To znaczy?
- Bo on… No, tego. Remont! –
zawołała. – Remont u rodziców swoich ma i musi tam wszystkiego dopilnować. I
wiesz, prosto po pracy jedzie tam, te… kafelki sprawdza, czy dobrze położone,
jakieś flizy, czy coś. No, ja to się nie znam na tym, ale on mówi, że tym
robotnikom to nie można ufać i że musi mieć nad wszystkim kontrolę. Mogę go nie
przekonać, żeby sobie odpuścił.
- Co ty pieprzysz, Marcela? – Bartek
zmarszczył czoło.
- No wiesz, ja w remontach i innych
montażach to za biegła nie jestem.
- Czasem mam wrażenie, że ty we
wszystkim raczkujesz.
- Bardzo śmieszne. Ha, haha, hahaha,
pośmiejmy się, Bartek.
Chłopak wystawił jej język i
skrzywił się na widok wpatrującego się w niego kota, który usadowił się na
kuchennym parapecie i mruczał cicho. Od dnia, kiedy Lorens po raz pierwszy
pojawił się w mieszkaniu Marceliny, Bartek darzył go szczerą niechęcią. Z
wzajemnością zresztą, bo niemal natychmiast przy pierwszym spotkaniu rudzielec
pozostawił na przedramieniu Kurka trzy rysy, znacznych rozmiarów.
- Kiedy jedziesz?
Bartek zamyślił się i zmrużył oczy.
- Za dwa tygodnie – odpowiedział. Po
chwili namysłu, dodał: - Jedziemy.
- Jedziemy?
Że co, Piter z nim jedzie, czy jak?
- Ja i Natalia – wyjaśnił Bartek,
uciekając spojrzeniem przed uporczywym wzrokiem Marceliny.
- Natalia. – Marcelina pokiwała
głową, a po chwili, zupełnie niespodziewanie, na jej twarzy pojawił się
uśmiech. – Bartek, przestań.
- Co?
- Nie zachowuj się jak gimnazjalista
przyłapany na piciu wódki – zaśmiała się. – Przecież jesteście razem, to
normalne, że ona z tobą jedzie.
Bo to było całkowicie normalne, no
nie? A ten ich związek trwał już na tyle długo, że Marcelina zdążyła się do
wszystkiego przyzwyczaić. Doskonale wiedziała, że to już nie były czasy
Kędzierzyna, kiedy to Bartek wieczorami grał na konsoli i wychodził z
mieszkania jedynie na treningi, czy po zakupy, kiedy w oczy zaglądał mu głód, a
w lodówce miał jedynie mleko do porannej kawy. Wszystko poszło do przodu i
nawet jeśli kiedyś wydawało się, że był to siedmiomilowy krok, w rzeczywistości
wcale tak nie było. Trochę się pozmieniało, fakt, ale nie miała większego
problemu z akceptacją tego. Nie taka Marcela straszna.
- O której masz tą poprawkę? –
Zwinna zmiana tematu, punkt dla Kurczaka.
- O siedemnastej. O SIEDEMNASTEJ.
Bartek, nie obraź się – poprosiła Marcelina – ale musisz już iść, bo wiesz,
chemia organiczna nie jest kolorowa, a ja powinnam się pouczyć, bo jednak
chciałabym w spokoju skończyć studia, zwłaszcza, że to będzie mój ostatni rok.
No, rozumiesz. Notatki mnie wołają. Przyjdź wieczorem, dobra? – mówiła, ciągnąc
Bartka za rękę w stronę drzwi wejściowych. – O ósmej? Zresztą, ty i tak się
spóźnisz. No, w każdym razie teraz muszę zostać sam na sam z tymi wszystkimi
materiałami, innowacyjnymi torebkami na zakupy… no i Lorensem. Właściwie w tym
domu, to nigdy nie ma sam na sam… No, i…
- Skończże wreszcie – przerwał jej
Bartek. – Trzymam kciuki.
- Dzięki – uśmiechnęła się z
wdzięcznością.
- Marceeeeeelina Peeeeerlińska! –
zanucił Bartek na melodię jak dla Winiarskiego i zaklaskał. – Zniszcz ten
egzamin.
- Do wieczora?
- Tak, do wieczora.
Ledwo zdążyła zamknąć drzwi,
rozległo się głośne pukanie. Przewróciła oczami i nacisnęła klamkę, znowu
stając twarzą w twarz z Bartkiem. No, właściwie twarzą w klatkę piersiową, ale
to drobny szczegół, którego nie należy się czepiać.
- No bo wieczorem jest mecz –
powiedział Bartek z żałosną miną.
- Wiem – uśmiechnęła się blondynka i
zamknęła drzwi, udając się w stronę sypialni.
Dobra, te notatki notatkami, a
egzamin egzaminem, ale jak zdrzemnie się pół godziny dla zdrowotności, to chyba
nic się nie stanie, nie?
~*~
Wyszła z sali z poczuciem, że może
wysoko unieść głowę i pokazać światu swoją dumę. Chyba warto było zarywać noce
i spędzić ostatnie miesiące z nosem w książkach. Niesamowite poczucie ulgi
sprawiło, że poczuła się o jakieś dziesięć kilogramów lżejsza. Kamień, który
spadł jej z serca roztrzaskał się na drobne kawałki i odsłonił przyszłość w o
wiele jaśniejszych barwach niż do tej pory. A mówiąc po ludzku – Marcelina
napisała egzamin poprawkowy najlepiej, jak potrafiła i była niemal pewna, że
zrobiła to dobrze. Co za tym szło, spokojnie będzie mogła studiować jeszcze
przez rok i zająć się zbieraniem materiałów do pracy magisterskiej. A potem
adios, politechniko! Marcelina ruszy w świat. Znaczy dalej zostanie w Warszawie
i będzie szukać pracy w jakimś laboratorium albo korporacji zajmującej się
kosmetykami. Ale będzie mogła to zrobić, a to już duży postęp, bo jeszcze
wczoraj była w całkiem czarnej dupie, o.
Była tak szczęśliwa, że uporała się
z tą cholerną chemią organiczną, że miała ochotę roześmiać się głośno pośrodku
korytarza. Na uwadze miała jednak innych szczęśliwców, którzy jeszcze nie poradzili
sobie z pytaniami egzaminacyjnymi, więc postanowiła odśpiewać w myślach „We are
the champions” i odtańczyć makarenę zwycięstwa. No, bo, hej!, życie było
piękne!
Przystanęła pod tablicą
informacyjną, skupiając się na wiadomościach dla studentów piątego roku i
powtarzała sobie w myślach, żeby zachować spokój, bo z uczelnią bardzo trudno
wygrać walkę wręcz. Ewentualnie mogła zakupić jakiś karabin, ale szkoda na to
wydawać ciężko zarobione pieniądze. W końcu nie po to sprzedawała bilety w CinemaCity
przez długie godziny, żeby je na kałasznikowa i adwokata zaprzepaścić. Wolała
odetchnąć głęboko po każdej przyswojonej informacji i odejść, nie mając nikogo
na sumieniu.
Ciekawe, że po czterech latach
spędzonych na uczelni, nie odczuwała żalu z powodu zbliżającego się końca
studiów. Miała jedynie poczucie dobrze spełnionego obowiązku; obowiązku, który
sama na siebie nałożyła w ucieczce przed tym, co naprawdę kochała robić. Chemia
sprawiała jej w pewnym sensie przyjemność. Od zawsze pasjonowały ją wszelkie
doświadczenia, działanie tych wszystkich mechanizmów wytworzonych przez naturę
i odkrytych przez jeden z nich. Była w to wciągnięta, na tyle, na ile mogła być
i podobało jej się, że znalazła coś, co może być jednocześnie jej pasją i
pracą. Skoro plan A się nie powiódł, chociaż plan B miał na to szanse. Szanse,
których ona nie mogła teraz zaprzepaścić. Po czterech latach walki i starań. I
czuła, że sobie poradziła.
W zasadzie te cztery lata spędzone
na Politechnice nie były jedynie nauką. Największym postępem, jakiego dokonała,
było pokonanie samej siebie i swoich słabości. Zwalczenie żalu, który otaczał
ją z każdej strony, po tym, jak sama postanowiła zrezygnować z największego
marzenia, tłumacząc samej sobie i wszystkim dookoła, że po prostu się do tego
nie nadaje. Zabawne, że trudniej było jej przekonać innych, niż samą siebie.
Umiała być naiwna.
Przeszła do gablotki z ogłoszeniami
sportowymi i przesunęła wzrokiem po kserokopiach dyplomów z poprzedniego roku
akademickiego. Dla drużyny siatkarskiej, dla biegaczy, dla piłkarzy ręcznych,
dla skoczków w dal i dla pływaków. Westchnęła ciężko, przeklinając się w
myślach, że zebrało jej się na rozpamiętywanie dawnych czasów, które nie miały
już prawa powrócić. Wydawało jej się, że ze wszystkim się pogodziła. Nie, nie
wydawało jej się. To był jej świadomy wybór. Postanowiła wszystko zmienić ze
strachu, że dłużej sobie nie poradzi. Stchórzyła i wiedziała, jakie będą tego
konsekwencje. Czasem tylko tęskniła za dawnym życiem, tak jak w tej chwili i
zastanawiała się, czy podjęła dobrą decyzję. Chyba nie do końca jej żałowała,
ale odczuwała straszną pustkę. Dobrze, że to było chwilowe.
Usłyszała szczęk otwieranych drzwi i
z sali, z której przed kilkunastoma minutami wyszła ona sama, wyłoniła się
grupka studentów. Spojrzała przez ramię, licząc, że jeśli przysunie się bliżej
ściany, pozostanie niezauważona. Nie, żeby nie lubiła kolegów z roku czy w
ogóle ludzi; po prostu w chwilach jak ta wolała być sama i jedynym towarzyszem,
jakiego mogła tolerować był czteronożny rudzielec śpiący na jej kolanach.
- Marcelina! – Jeden z chłopaków
pomachał do niej, zachęcając do podejścia bliżej. Że niby nie gryzą?
Starała się, nawet bardzo, by na jej
twarzy nie pojawił się żaden grymas, z którego później będzie musiała się tłumaczyć.
Nawet spróbowała się uśmiechnąć. Rzuciwszy ostatnie tęskne spojrzenie tablicy
sportowej, ruszyła w stronę grupy znajomych.
- Co tam, chcesz się zapisać na
balet? Może na boks? – spytał Błażej; przysadzisty blondyn o wyglądzie typowego
informatyka.
- Szczerze mówiąc, nie myślałam o
balecie – wyznała, udając zmartwioną. – Ale ty o tym pomyśl. W rajstopach
wyglądałbyś lepiej niż ja.
Obraz Błażeja w rajstopach
spowodował głośny wybuch śmiechu, który Marcelina próbowała uciszyć, sycząc
cicho i kładąc palec na wargach. Sam zainteresowany nie był specjalnie
rozbawiony; wyglądał raczej na kogoś, kto obmyśla plan zemsty. Miał co
obmyślać, jeśli wziąć pod uwagę cztery lata wzajemnego dogryzania. A z prawie
każdej słownej potyczki to Marcelina wychodziła zwycięsko. Na coś się przydały
lata praktyki z Bartkiem.
- Ten egzamin to była grzybnia –
jęknął Kuba; metr pięćdziesiąt w butach na grubej podeszwie.
- Chujnia z grzybnią chyba?
- Wszystko jedno, nie zdam.
Siedem par oczu spojrzało na niego z
politowaniem w oczach. Wszędzie się znajdzie ktoś, kto zawsze zdaje, a przy tym
najgłośniej narzeka. A powodem, dla którego Jakub w ogóle znalazł się wśród
nich była zbyt bolesna w skutkach impreza urodzinowa i zbyt rytmiczne tango, w
które chłopak poszedł bez żadnego wewnętrznego czy zewnętrznego hamulca. A nie
da się napisać egzaminu dwa dni po wyznaczonym terminie, niestety.
- Dobra, to jak zdasz, to postawisz
wszystkim piwo – zaproponował Michał; o którym nikt nie wiedział, skąd tak
właściwie się wziął. Przez pierwsze dwa lata studiów nikt go nie widział, ani
nie słyszał, aż tu nagle pewnego listopadowego dnia na trzecim roku studiów
Michał wstał w środku wykładu i odśpiewał głośne „Sto lat”. Jak się później
okazało śpiewał profesorowi, który wcale w tym dniu nie miał urodzin. Miała
Marcelina, która ze wstydu chciała zapaść się pod ziemię, zniknąć, rozpłynąć
się, zamienić w fotel. Ku wielkiej uldze nikt nie zwracał na nią wtedy uwagi.
Nikt poza Adamem, który podszedł do niej po wykładzie i złożył życzenia w sposób
normalny i cywilizowany.
- Chyba cię matka opuściła! –
zawołał Kuba, pukając się w czoło.
- No przecież nie zdasz, to co ci za
różnica, czy się teraz założysz? – Michał uśmiechnął się przebiegle. – Czyli
co, jednak zdasz?
Kuba westchnął i machnął dłonią,
żegnając się z Marceliną i wyszedł szybkim krokiem. Za nim pobiegł Michał
trzymający jego torbę, a za Michałem dwóch innych kolegów, którzy byli z nim
umówieni na piwo. A podobno, że jak się jest na studiach magisterskich, to się
dorośleje. Jasne, bujda doskonała.
- Ja chyba też będę już szła –
powiedziała Marcelina, podążając wzrokiem za kolegami. – Do zobaczenia w
październiku. Oby.
- Marcelina! – zawołał Adam, zanim
zdążyła odejść na choćby pół metra. Kiedy odwróciła się w jego stronę, oblał się
rumieńcem i odwrócił wzrok. Dźgany przez Błażeja wydukał w końcu: - Poszłabyś
ze mną na drinka?
- Innym razem, okej?
Odczekała, aż chłopak pokiwa głową
ze zrezygnowaniem i ruszyła w stronę wyjścia, odganiając wszelkie wyrzuty
sumienia. Wyjęła z torby telefon, który w tym samym momencie zawibrował. Na
podświetlonym ekranie pojawiła się wiadomość od Bartka informująca Marcelkę,
że niestety nie da rady przyjechać
wieczorem, bo coś ważnego mu wypadło. Lepiej, żeby to był bark, albo po nim.
Zawróciła na pięcie i uśmiechnęła
się na widok trójki chłopaków, w dalszym ciągu stojących pod salą i zawzięcie o
czymś dyskutujących. Właściwie to dyskutowali jedynie Adam i Marcin, bo Błażej
chyba był głodny; spoglądał tęsknie w stronę zamkniętego sklepu, w którym sprzedawali
najlepsze bułki na świecie. A głodny student/Błażej kocią karmę zje i
podziękuje.
- Adam? Może jednak pójdziemy na
tego drinka?
I niech się Kurczak pierzem wypcha.
***
JOŁ JOŁ
witam was w nowym roku szkolnym!
w sumie nie wiem, jak to będzie teraz z pisaniem, bo 8 godzin matematyki w tygodniu to nie takie bimbam.
ale dołożę wszelkich starań, żeby pisać regularnie!
macie tutaj Marcelkę z trochę innej strony
aż mi się przypomniało, że moja nauczycielka od matematyki powiedziała ostatnio "proste już tak mają, że są takie prostolinijne"
nie wiem, jak to się ma do wszystkiego, co powyżej, ale dzielę się z wami tą złotą myślą
Złota myśl jest bardzo złota. Naprawdę brakuje mi tych cytacików ze szkolnej ławy, bo na studiach to jeden na milion poleci. Anyway, ja o rozdziale słów parę napiszę i mam nadzieję, że w całości będą miały jakiś sens
OdpowiedzUsuńLubię marcelkowo-bartkową relację, lubię taką przyjaźń i lubię perspektywę, jaką takie przyjaźnie mają, choć z kolei ta perspektywa nie zawsze jest kolorowa. Ale co ma być, to będzie, aktualnie jesteśmy na samym początku tej historii, więc nie ma co się za bardzo wychylać do przodu. W chwili obecnej są fajni, tak zwyczajnie i naturalnie fajni. Jakby mi taki Kurek z rana w sen wlazł, to chyba bym go zabiła, ale miał Drób szczęście, że jedzenie przyniósł - cwaniak. Wiedział, jak się wybronić. No i co? Do Włoch wyjeżdża? Niefajnie. I to jeszcze z tą swoją, no, Natalią. I ogólnie nie wiem, czy to jest dobre, że mu Marcela nie powiedziała o tym, że z Fabianem to koniec, finito, the end. Wiem, że by się martwił i pewnie nie mogłaby go ze swojej głowy zrzucić, no ale z drugiej strony... hej, są friendsami, takie rzeczy się mówi. :c
I jestem bałdzo ciekawa bardzo tego randez-vous z Adamem.
Okej, przepraszam za przemarną jakość tego komentarza, starałam się jak mogłam. Trzymam kciukaski za pisanie w roku szkolny i za sam rok szkolny też je trzymam i powodzenia Ci życzę. Dobrze będzie ze wszystkim.
Czekam na ciąg dalszy i ściskam mocniutko. <3
Dokładnie tak, niech się pierzem wypcha! Znaczy, wolałabym, żeby się nim wypychał w towarzystwie Marceli, no ale najwidoczniej nie można mieć wszystkiego. I jestem ciekawa, jak ona teraz wybrnie z tego Fabiana na kolacji... Oj, bo też nie mogła mu powiedzieć?! To w końcu Kura, nie?
OdpowiedzUsuńChemia? Nieźle, chyba bym się tego po niej nie spodziewała. Ale bardziej interesuje mnie ta kariera sportowa. Biedna Marcelka :(
ILE MATEMATYK
Ojej, jakie to fajne! Ja już się stąd nie ruszam!
OdpowiedzUsuńo kurczaku! tak, to najlepsza reakcja na to, co przeczytałam. no bo KURCZAK, heheszki :>
OdpowiedzUsuńuwielbiam to, jak piszesz i uwielbiam Marcelinę, którą tu wykreowałaś. z jej kociskiem, byłym chłopakiem i anielską cierpliwością do Bartusia. i chociaż ostatnio trochę mnie trzęsie na dźwięk nazwiska 'Kurek', to u Ciebie naprawdę przestrasznie go lubię! już pomijając to, że przynosi jedzenie, zaprasza na jedzenie i w ogóle jedzenie, jedzenie, jedzenie, to jest taki... fajny. fajny, naturalny, swój. marcelkowy przyjaciel.
ściskam i czekam na trójeczkę!
a, i jeszcze jedno: soundtrack - BOMBA!
aśka.