czwartek, 3 września 2015

2. Faking a smile with a coffee to go.


Dźwięk dzwonka o poranku wcale nie jest tym, co chce się słyszeć przy każdej pobudce. Zwłaszcza jeśli prawie całą noc poświęciło się materiałom biodegradowalnym i im podobnym, zapisując przy tym jakieś milion stron odręcznych notatek. Na podłodze, oprócz kartek, leżały trzy puste puszki po napoju energetyzującym, zaplątane słuchawki i kompletnie rozładowany telefon komórkowy. W rogu pokoju na niewielkim posłaniu siedział rudy kot, omiatając całe pomieszczenie wzrokiem mówiącym, że najchętniej z tych wszystkich kartek zrobiłby sobie kuwetę. Łóżko z kolei zajęte było przez skuloną Marcelinę w rozciągniętym bordowym swetrze i starych dresach przetartych na kolanie. Rozczochraną głowę przykryła poduszką, mając nadzieję, że jeśli zignoruje natręta dobijającego się do jej drzwi, ten po prostu sobie pójdzie, po cokolwiek przyszedł. Ponieważ irytujący dźwięk nie cichł ani przez chwilę, mamrocząc pod nosem wszelkie przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl, powoli podniosła się do pozycji siedzącej i obrzuciła spojrzeniem pokój. Wykrzywiła twarz, napotykając pogardliwy wzrok rudego kociska i jęknęła w duchu, widząc, że dochodziła dziewiąta. Trzy i pół godziny snu? Zawsze!
            Gość, który nie był ani zaproszony, ani mile widziany zdecydował wytoczyć ciężkie działa i z uporczywego naciskania dzwonka przeszedł do walenia pięścią w drzwi wejściowe. Marcelina zmrużyła oczy i możliwie szybko udała się do korytarza. Jedna z kartek zapisanych przez nią w nocy przykleiła jej się do stopy, a kiedy próbowała się jej pozbyć (kartki, nie stopy), wierzgając nogą, uderzyła przechadzającego się akurat Lorensa, który zasyczał wściekle i najeżył ogon, a następnie z obrażoną miną wyszedł do kuchni.       
            Przekręcenie klucza w zepsutym zamku chyba jeszcze nigdy nie sprawiło jej tyle problemu, a przecież nieraz musiała otwierać drzwi będąc w stanie… lekkiego upojenia alkoholowego czy walcząc z niemiłosiernym kacem. Szarpała za klamkę, co miało ułatwić przekręcenie klucza i przyciągała do siebie drzwi najmocniej, jak potrafiła, a udało jej się otworzyć dopiero po paru minutach. Trzy godziny snu to zdecydowanie za mało.
            - Chryste. – Kurek z rana, Kurkiem z rana, ale czy on trzymał papierową torbę z drożdżówkami?! – Wyglądasz tragicznie, Cela.
            Blondynka popatrzyła na niego wzrokiem, który miał go zabić, spetryfikować, zamrozić – nazwijmy to jakkolwiek, w każdym razie miał sprawić, że Bartek stanie bez ruchu i wypuści z ręki torbę ze świeżymi bułeczkami. No, bo, halo!, całą noc randkowała z chemią organiczną, z której o siedemnastej miała pisać egzamin poprawkowy (w pierwszym terminie coś „nie pykło”), od jakichś dwunastu godzin niczego nie zjadła i w dodatku została bezczelnie obudzona o samiuśkim świcie. Jak miała wyglądać? Jak Angelina Jolie? No, niestety, jaki budżet, taka Angelina. A ten film był sponsorowany przez wydział chemii na warszawskiej politechnice.
            - Dzięki, Bartek, ty zawsze wiesz, jak człowieka podbudować.
            Kurek wzruszył jedynie ramionami i, alleluja!, położył drożdżówki na blacie w kuchni. No, i w sumie to tyle je widział.
            - Boże, zjadłabym chyba wszystko, co byś mi dał – mruknęła blondynka, wyjmując z paczki jagodziankę. – Kocham cię, mój wybawicielu od niechybnej śmierci głodowej. Aczkolwiek, mogłabym sobie jeszcze spać i nie wiedzieć, że mój żołądek postanowił poćwiczyć marsz pogrzebowy.
            - Tobie się rozmowy z Piotrkiem tak na łeb rzuciły? – Bartek uniósł brew. – Fabian jest w pracy?
            Najpierw przełknij, potem mów, Perlińska. I oddychaj w międzyczasie.
            - Tak – odpowiedziała i natychmiast zapchała sobie usta jagodową drożdżówką.
            Bartek pokiwał głową, nawet na nią nie patrząc i otworzył szafkę, by wyjąć z niej dwa kubki. Zrobił dwie kawy; białą z cukrem dla Marceliny oraz zwykłą, czarną dla siebie. Postawił napój przed przyjaciółką i uśmiechnął na widok jej wyrazu twarzy, który prawdopodobnie miał wyrażać wdzięczność. W rzeczywistości wyglądała jednak podobnie jak kiedyś na szkolnej wycieczce do Zamościa, gdy do najbliższej stacji benzynowej mieli jakieś dwadzieścia minut drogi, a ona toalety potrzebowała natychmiast. Tak, wyglądała identycznie.
            - Część tego jedzenia jest dla mnie. Rzuciłaś się na to, jakbyś pół roku nic w ustach nie miała.
            - Dwanaście godzin mi wystarczyło.
            - Ach, Marcelka? Przyjdziecie jutro do nas na kolację? – spytał Bartek.
            Po pierwsze – co? Po drugie – w sumie kolacja równa się jedzenie, to czemu nie? Po trzecie – co? Po czwarte – nie podobało jej się to całe „my, wy, oni”. Skojarzyło jej się z niedzielnym obiadkiem u teściów. Na deser tarta owocowa z sosem cyjankowym, specjalnie od mamusi dla synowej. No, dobra, nie wiedziała, skąd jej się to w ogóle wzięło, ale usprawiedliwiła się zbyt krótkim snem i nadzwyczajnie otępiałym umysłem. A po piąte – co?
            - No – mruknęła. – Dzięki.
            - Co jest?
            - Nic, Kuro nieopierzona – Marcelina wzruszyła ramionami. – Ja przyjdę na pewno. Tylko, no wiesz, nie wiem, co z Fabianem.
            - To znaczy?
            - Bo on… No, tego. Remont! – zawołała. – Remont u rodziców swoich ma i musi tam wszystkiego dopilnować. I wiesz, prosto po pracy jedzie tam, te… kafelki sprawdza, czy dobrze położone, jakieś flizy, czy coś. No, ja to się nie znam na tym, ale on mówi, że tym robotnikom to nie można ufać i że musi mieć nad wszystkim kontrolę. Mogę go nie przekonać, żeby sobie odpuścił.
            - Co ty pieprzysz, Marcela? – Bartek zmarszczył czoło.
            - No wiesz, ja w remontach i innych montażach to za biegła nie jestem.
            - Czasem mam wrażenie, że ty we wszystkim raczkujesz.
            - Bardzo śmieszne. Ha, haha, hahaha, pośmiejmy się, Bartek.
            Chłopak wystawił jej język i skrzywił się na widok wpatrującego się w niego kota, który usadowił się na kuchennym parapecie i mruczał cicho. Od dnia, kiedy Lorens po raz pierwszy pojawił się w mieszkaniu Marceliny, Bartek darzył go szczerą niechęcią. Z wzajemnością zresztą, bo niemal natychmiast przy pierwszym spotkaniu rudzielec pozostawił na przedramieniu Kurka trzy rysy, znacznych rozmiarów.
            - Kiedy jedziesz?
            Bartek zamyślił się i zmrużył oczy.
            - Za dwa tygodnie – odpowiedział. Po chwili namysłu, dodał: - Jedziemy.
            - Jedziemy?
            Że co, Piter z nim jedzie, czy jak?
            - Ja i Natalia – wyjaśnił Bartek, uciekając spojrzeniem przed uporczywym wzrokiem Marceliny.
            - Natalia. – Marcelina pokiwała głową, a po chwili, zupełnie niespodziewanie, na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Bartek, przestań.
            - Co?
            - Nie zachowuj się jak gimnazjalista przyłapany na piciu wódki – zaśmiała się. – Przecież jesteście razem, to normalne, że ona z tobą jedzie.
            Bo to było całkowicie normalne, no nie? A ten ich związek trwał już na tyle długo, że Marcelina zdążyła się do wszystkiego przyzwyczaić. Doskonale wiedziała, że to już nie były czasy Kędzierzyna, kiedy to Bartek wieczorami grał na konsoli i wychodził z mieszkania jedynie na treningi, czy po zakupy, kiedy w oczy zaglądał mu głód, a w lodówce miał jedynie mleko do porannej kawy. Wszystko poszło do przodu i nawet jeśli kiedyś wydawało się, że był to siedmiomilowy krok, w rzeczywistości wcale tak nie było. Trochę się pozmieniało, fakt, ale nie miała większego problemu z akceptacją tego. Nie taka Marcela straszna.
            - O której masz tą poprawkę? – Zwinna zmiana tematu, punkt dla Kurczaka.
            - O siedemnastej. O SIEDEMNASTEJ. Bartek, nie obraź się – poprosiła Marcelina – ale musisz już iść, bo wiesz, chemia organiczna nie jest kolorowa, a ja powinnam się pouczyć, bo jednak chciałabym w spokoju skończyć studia, zwłaszcza, że to będzie mój ostatni rok. No, rozumiesz. Notatki mnie wołają. Przyjdź wieczorem, dobra? – mówiła, ciągnąc Bartka za rękę w stronę drzwi wejściowych. – O ósmej? Zresztą, ty i tak się spóźnisz. No, w każdym razie teraz muszę zostać sam na sam z tymi wszystkimi materiałami, innowacyjnymi torebkami na zakupy… no i Lorensem. Właściwie w tym domu, to nigdy nie ma sam na sam… No, i…
            - Skończże wreszcie – przerwał jej Bartek. – Trzymam kciuki.
            - Dzięki – uśmiechnęła się z wdzięcznością.
            - Marceeeeeelina Peeeeerlińska! – zanucił Bartek na melodię jak dla Winiarskiego i zaklaskał. – Zniszcz ten egzamin.
            - Do wieczora?
            - Tak, do wieczora.
            Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, rozległo się głośne pukanie. Przewróciła oczami i nacisnęła klamkę, znowu stając twarzą w twarz z Bartkiem. No, właściwie twarzą w klatkę piersiową, ale to drobny szczegół, którego nie należy się czepiać.
            - No bo wieczorem jest mecz – powiedział Bartek z żałosną miną.
            - Wiem – uśmiechnęła się blondynka i zamknęła drzwi, udając się w stronę sypialni.
            Dobra, te notatki notatkami, a egzamin egzaminem, ale jak zdrzemnie się pół godziny dla zdrowotności, to chyba nic się nie stanie, nie?
                                                                                                                                
~*~
            Wyszła z sali z poczuciem, że może wysoko unieść głowę i pokazać światu swoją dumę. Chyba warto było zarywać noce i spędzić ostatnie miesiące z nosem w książkach. Niesamowite poczucie ulgi sprawiło, że poczuła się o jakieś dziesięć kilogramów lżejsza. Kamień, który spadł jej z serca roztrzaskał się na drobne kawałki i odsłonił przyszłość w o wiele jaśniejszych barwach niż do tej pory. A mówiąc po ludzku – Marcelina napisała egzamin poprawkowy najlepiej, jak potrafiła i była niemal pewna, że zrobiła to dobrze. Co za tym szło, spokojnie będzie mogła studiować jeszcze przez rok i zająć się zbieraniem materiałów do pracy magisterskiej. A potem adios, politechniko! Marcelina ruszy w świat. Znaczy dalej zostanie w Warszawie i będzie szukać pracy w jakimś laboratorium albo korporacji zajmującej się kosmetykami. Ale będzie mogła to zrobić, a to już duży postęp, bo jeszcze wczoraj była w całkiem czarnej dupie, o.
            Była tak szczęśliwa, że uporała się z tą cholerną chemią organiczną, że miała ochotę roześmiać się głośno pośrodku korytarza. Na uwadze miała jednak innych szczęśliwców, którzy jeszcze nie poradzili sobie z pytaniami egzaminacyjnymi, więc postanowiła odśpiewać w myślach „We are the champions” i odtańczyć makarenę zwycięstwa. No, bo, hej!, życie było piękne!
            Przystanęła pod tablicą informacyjną, skupiając się na wiadomościach dla studentów piątego roku i powtarzała sobie w myślach, żeby zachować spokój, bo z uczelnią bardzo trudno wygrać walkę wręcz. Ewentualnie mogła zakupić jakiś karabin, ale szkoda na to wydawać ciężko zarobione pieniądze. W końcu nie po to sprzedawała bilety w CinemaCity przez długie godziny, żeby je na kałasznikowa i adwokata zaprzepaścić. Wolała odetchnąć głęboko po każdej przyswojonej informacji i odejść, nie mając nikogo na sumieniu.
            Ciekawe, że po czterech latach spędzonych na uczelni, nie odczuwała żalu z powodu zbliżającego się końca studiów. Miała jedynie poczucie dobrze spełnionego obowiązku; obowiązku, który sama na siebie nałożyła w ucieczce przed tym, co naprawdę kochała robić. Chemia sprawiała jej w pewnym sensie przyjemność. Od zawsze pasjonowały ją wszelkie doświadczenia, działanie tych wszystkich mechanizmów wytworzonych przez naturę i odkrytych przez jeden z nich. Była w to wciągnięta, na tyle, na ile mogła być i podobało jej się, że znalazła coś, co może być jednocześnie jej pasją i pracą. Skoro plan A się nie powiódł, chociaż plan B miał na to szanse. Szanse, których ona nie mogła teraz zaprzepaścić. Po czterech latach walki i starań. I czuła, że sobie poradziła.
            W zasadzie te cztery lata spędzone na Politechnice nie były jedynie nauką. Największym postępem, jakiego dokonała, było pokonanie samej siebie i swoich słabości. Zwalczenie żalu, który otaczał ją z każdej strony, po tym, jak sama postanowiła zrezygnować z największego marzenia, tłumacząc samej sobie i wszystkim dookoła, że po prostu się do tego nie nadaje. Zabawne, że trudniej było jej przekonać innych, niż samą siebie. Umiała być naiwna.
            Przeszła do gablotki z ogłoszeniami sportowymi i przesunęła wzrokiem po kserokopiach dyplomów z poprzedniego roku akademickiego. Dla drużyny siatkarskiej, dla biegaczy, dla piłkarzy ręcznych, dla skoczków w dal i dla pływaków. Westchnęła ciężko, przeklinając się w myślach, że zebrało jej się na rozpamiętywanie dawnych czasów, które nie miały już prawa powrócić. Wydawało jej się, że ze wszystkim się pogodziła. Nie, nie wydawało jej się. To był jej świadomy wybór. Postanowiła wszystko zmienić ze strachu, że dłużej sobie nie poradzi. Stchórzyła i wiedziała, jakie będą tego konsekwencje. Czasem tylko tęskniła za dawnym życiem, tak jak w tej chwili i zastanawiała się, czy podjęła dobrą decyzję. Chyba nie do końca jej żałowała, ale odczuwała straszną pustkę. Dobrze, że to było chwilowe.
            Usłyszała szczęk otwieranych drzwi i z sali, z której przed kilkunastoma minutami wyszła ona sama, wyłoniła się grupka studentów. Spojrzała przez ramię, licząc, że jeśli przysunie się bliżej ściany, pozostanie niezauważona. Nie, żeby nie lubiła kolegów z roku czy w ogóle ludzi; po prostu w chwilach jak ta wolała być sama i jedynym towarzyszem, jakiego mogła tolerować był czteronożny rudzielec śpiący na jej kolanach.
            - Marcelina! – Jeden z chłopaków pomachał do niej, zachęcając do podejścia bliżej. Że niby nie gryzą?
            Starała się, nawet bardzo, by na jej twarzy nie pojawił się żaden grymas, z którego później będzie musiała się tłumaczyć. Nawet spróbowała się uśmiechnąć. Rzuciwszy ostatnie tęskne spojrzenie tablicy sportowej, ruszyła w stronę grupy znajomych.
            - Co tam, chcesz się zapisać na balet? Może na boks? – spytał Błażej; przysadzisty blondyn o wyglądzie typowego informatyka.
            - Szczerze mówiąc, nie myślałam o balecie – wyznała, udając zmartwioną. – Ale ty o tym pomyśl. W rajstopach wyglądałbyś lepiej niż ja.
            Obraz Błażeja w rajstopach spowodował głośny wybuch śmiechu, który Marcelina próbowała uciszyć, sycząc cicho i kładąc palec na wargach. Sam zainteresowany nie był specjalnie rozbawiony; wyglądał raczej na kogoś, kto obmyśla plan zemsty. Miał co obmyślać, jeśli wziąć pod uwagę cztery lata wzajemnego dogryzania. A z prawie każdej słownej potyczki to Marcelina wychodziła zwycięsko. Na coś się przydały lata praktyki z Bartkiem.
            - Ten egzamin to była grzybnia – jęknął Kuba; metr pięćdziesiąt w butach na grubej podeszwie.
            - Chujnia z grzybnią chyba?
            - Wszystko jedno, nie zdam.
            Siedem par oczu spojrzało na niego z politowaniem w oczach. Wszędzie się znajdzie ktoś, kto zawsze zdaje, a przy tym najgłośniej narzeka. A powodem, dla którego Jakub w ogóle znalazł się wśród nich była zbyt bolesna w skutkach impreza urodzinowa i zbyt rytmiczne tango, w które chłopak poszedł bez żadnego wewnętrznego czy zewnętrznego hamulca. A nie da się napisać egzaminu dwa dni po wyznaczonym terminie, niestety.
            - Dobra, to jak zdasz, to postawisz wszystkim piwo – zaproponował Michał; o którym nikt nie wiedział, skąd tak właściwie się wziął. Przez pierwsze dwa lata studiów nikt go nie widział, ani nie słyszał, aż tu nagle pewnego listopadowego dnia na trzecim roku studiów Michał wstał w środku wykładu i odśpiewał głośne „Sto lat”. Jak się później okazało śpiewał profesorowi, który wcale w tym dniu nie miał urodzin. Miała Marcelina, która ze wstydu chciała zapaść się pod ziemię, zniknąć, rozpłynąć się, zamienić w fotel. Ku wielkiej uldze nikt nie zwracał na nią wtedy uwagi. Nikt poza Adamem, który podszedł do niej po wykładzie i złożył życzenia w sposób normalny i cywilizowany.
            - Chyba cię matka opuściła! – zawołał Kuba, pukając się w czoło.
            - No przecież nie zdasz, to co ci za różnica, czy się teraz założysz? – Michał uśmiechnął się przebiegle. – Czyli co, jednak zdasz?
            Kuba westchnął i machnął dłonią, żegnając się z Marceliną i wyszedł szybkim krokiem. Za nim pobiegł Michał trzymający jego torbę, a za Michałem dwóch innych kolegów, którzy byli z nim umówieni na piwo. A podobno, że jak się jest na studiach magisterskich, to się dorośleje. Jasne, bujda doskonała.
            - Ja chyba też będę już szła – powiedziała Marcelina, podążając wzrokiem za kolegami. – Do zobaczenia w październiku. Oby.
            - Marcelina! – zawołał Adam, zanim zdążyła odejść na choćby pół metra. Kiedy odwróciła się w jego stronę, oblał się rumieńcem i odwrócił wzrok. Dźgany przez Błażeja wydukał w końcu: - Poszłabyś ze mną na drinka?
            - Innym razem, okej?
            Odczekała, aż chłopak pokiwa głową ze zrezygnowaniem i ruszyła w stronę wyjścia, odganiając wszelkie wyrzuty sumienia. Wyjęła z torby telefon, który w tym samym momencie zawibrował. Na podświetlonym ekranie pojawiła się wiadomość od Bartka informująca Marcelkę, że  niestety nie da rady przyjechać wieczorem, bo coś ważnego mu wypadło. Lepiej, żeby to był bark, albo po nim.
            Zawróciła na pięcie i uśmiechnęła się na widok trójki chłopaków, w dalszym ciągu stojących pod salą i zawzięcie o czymś dyskutujących. Właściwie to dyskutowali jedynie Adam i Marcin, bo Błażej chyba był głodny; spoglądał tęsknie w stronę zamkniętego sklepu, w którym sprzedawali najlepsze bułki na świecie. A głodny student/Błażej kocią karmę zje i podziękuje.
            - Adam? Może jednak pójdziemy na tego drinka?
            I niech się Kurczak pierzem wypcha.

***
JOŁ JOŁ
witam was w nowym roku szkolnym!
w sumie nie wiem, jak to będzie teraz z pisaniem, bo 8 godzin matematyki w tygodniu to nie takie bimbam.
ale dołożę wszelkich starań, żeby pisać regularnie!
macie tutaj Marcelkę z trochę innej strony
bo co do Bartka, to zaczynam myśleć, że on ma tylko jedną stronę
aż mi się przypomniało, że moja nauczycielka od matematyki powiedziała ostatnio "proste już tak mają, że są takie prostolinijne"
nie wiem, jak to się ma do wszystkiego, co powyżej, ale dzielę się z wami tą złotą myślą

4 komentarze:

  1. Złota myśl jest bardzo złota. Naprawdę brakuje mi tych cytacików ze szkolnej ławy, bo na studiach to jeden na milion poleci. Anyway, ja o rozdziale słów parę napiszę i mam nadzieję, że w całości będą miały jakiś sens
    Lubię marcelkowo-bartkową relację, lubię taką przyjaźń i lubię perspektywę, jaką takie przyjaźnie mają, choć z kolei ta perspektywa nie zawsze jest kolorowa. Ale co ma być, to będzie, aktualnie jesteśmy na samym początku tej historii, więc nie ma co się za bardzo wychylać do przodu. W chwili obecnej są fajni, tak zwyczajnie i naturalnie fajni. Jakby mi taki Kurek z rana w sen wlazł, to chyba bym go zabiła, ale miał Drób szczęście, że jedzenie przyniósł - cwaniak. Wiedział, jak się wybronić. No i co? Do Włoch wyjeżdża? Niefajnie. I to jeszcze z tą swoją, no, Natalią. I ogólnie nie wiem, czy to jest dobre, że mu Marcela nie powiedziała o tym, że z Fabianem to koniec, finito, the end. Wiem, że by się martwił i pewnie nie mogłaby go ze swojej głowy zrzucić, no ale z drugiej strony... hej, są friendsami, takie rzeczy się mówi. :c
    I jestem bałdzo ciekawa bardzo tego randez-vous z Adamem.
    Okej, przepraszam za przemarną jakość tego komentarza, starałam się jak mogłam. Trzymam kciukaski za pisanie w roku szkolny i za sam rok szkolny też je trzymam i powodzenia Ci życzę. Dobrze będzie ze wszystkim.
    Czekam na ciąg dalszy i ściskam mocniutko. <3

    OdpowiedzUsuń
  2. Dokładnie tak, niech się pierzem wypcha! Znaczy, wolałabym, żeby się nim wypychał w towarzystwie Marceli, no ale najwidoczniej nie można mieć wszystkiego. I jestem ciekawa, jak ona teraz wybrnie z tego Fabiana na kolacji... Oj, bo też nie mogła mu powiedzieć?! To w końcu Kura, nie?
    Chemia? Nieźle, chyba bym się tego po niej nie spodziewała. Ale bardziej interesuje mnie ta kariera sportowa. Biedna Marcelka :(

    ILE MATEMATYK

    OdpowiedzUsuń
  3. Ojej, jakie to fajne! Ja już się stąd nie ruszam!

    OdpowiedzUsuń
  4. o kurczaku! tak, to najlepsza reakcja na to, co przeczytałam. no bo KURCZAK, heheszki :>
    uwielbiam to, jak piszesz i uwielbiam Marcelinę, którą tu wykreowałaś. z jej kociskiem, byłym chłopakiem i anielską cierpliwością do Bartusia. i chociaż ostatnio trochę mnie trzęsie na dźwięk nazwiska 'Kurek', to u Ciebie naprawdę przestrasznie go lubię! już pomijając to, że przynosi jedzenie, zaprasza na jedzenie i w ogóle jedzenie, jedzenie, jedzenie, to jest taki... fajny. fajny, naturalny, swój. marcelkowy przyjaciel.
    ściskam i czekam na trójeczkę!
    a, i jeszcze jedno: soundtrack - BOMBA!
    aśka.

    OdpowiedzUsuń