niedziela, 27 września 2015

3. You gotta be tough if you wanna survive.


Bar, który wybrał Adam, był najzwyczajniej w świecie przyjemny. Z niebieskich ścian patrzyły na nich kobiety rodem z lat sześćdziesiątych, a na stolikach, zamiast zwyczajnych obrusów, położono ceratę w czerwono-białą kratkę i postawiono na nich wazony z drobnymi kwiatkami. Wszędzie pełno było zegarów; czy to stojących, czy też wiszących pomiędzy dziesiątkami zdjęć i plakatów. Wielki, biały kontuar ustawiony w samym środku pomieszczenia, zdawał się pilnować porządku. Idealnym uzupełnieniem wnętrza były czerwone kanapy stylizowane na samochodowe.          
Adam uśmiechnął się i odruchowo poprawił swoje brązowe włosy, obserwując, jak Marcelina stara się pochłonąć wzrokiem każdy szczegół pomieszczenia. Podobało jej się; tylko co, tak właściwie? Że nie spędzi wieczoru z albumami na kolanach, rozmyślając o przeszłości, która nie miała już prawa bytu? Że może zapomni o wszystkim, tak - o, jednorazowo wyłączy sobie wszystkie zmartwienia?
            - Czego się napijesz? – spytał Adam.
            - Tego, co ty – odpowiedziała, wpatrując się w białą półkę, z której spoglądały na nich pluszowe niedźwiadki, pieski i drewniane koty. – Ładnie tutaj.
            - Osobiście uwielbiam to miejsce, odkąd przyszedłem tutaj z moją… - urwał, patrząc na nią niepewnie.
            - Byłą? – podpowiedziała, uśmiechając się. Nie miała zamiaru byłych partnerów wrzucać do wielkiego worka z napisem „TABU”. Przecież to jasne, że większość ludzi kiedyś tam kogoś miała. Tym bardziej, że mieli po dwadzieścia parę lat. Głupim byłoby udawanie, że całe życie wieczorami grają w szachy na kurniku, nie?
            - Pierwszą dziewczyną.
            Marcelina pokiwała głową, mimowolnie przypominając sobie swoją pierwszą miłość. Zachciało jej się śmiać, bo kto by pomyślał, że kiedyś potrafiła tak niewinnie się zakochać i nie szukać w partnerze wad i niedoskonałości? To nic, że miała wtedy piętnaście lat i zerowe pojęcie o związkach i o tym, jak to rzeczywiście wygląda. Zawsze musi być ten pierwszy raz. Żałowała, że tak bardzo zmieniła się pod tym względem. Że życie wymusiło na niej tę zmianę. Odprowadziła wzrokiem Adama, który poszedł zamówić im drinki i oparła podbródek na dłoniach. Zabawne, że po czterech latach wspólnych studiów mogła o nim powiedzieć jedynie, że jest w porządku. Zawsze wydawał jej się nieśmiały, trochę z tyłu; chyba nie lubił wychodzić przed szereg. Nigdy nie zadawał zbędnych pytań i rozmawiał z nią o pogodzie albo wykładach. I tylko przy wyjątkowych okazjach rozmawiali o czymś więcej, niż burzowe chmury zasnuwające niebo nad Warszawą, albo kolokwium z fizykochemii. Na przykład o siatkówce.
            - Wiesz, co chcesz robić po skończeniu studiów?
            - Najpierw to chciałabym je skończyć.
            - No, tak, jasne. Ale załóżmy, że skończysz. Zostaniesz w Warszawie?
            - Tak, raczej tak – odpowiedziała po chwili namysłu i uśmiechnęła się do kelnerki, która postawiła przed nimi kolorowe drinki. – Nie mam po co wracać do mojego rodzinnego miasta. A ty?
            - Ja zostanę. Mam tu wszystko czego potrzebuję – Adam wzruszył ramionami, pociągając spory łyk ze szklanki. – Smaczne to.
            - Trochę się boję, że zwymiotuję tęczą po tych wszystkich kolorkach – jęknęła Marcelina. – Ale raz się pije.
            - Jak ci posmakuje, to możesz wypić więcej niż raz.
            - No, wtedy to już na pewno zwymiotuję i niekoniecznie tęczą – zaśmiała się. – Opowiedz mi o tej twojej pierwszej dziewczynie.
            Może to kwestia światła, albo przywidzenie, ale dałaby sobie rękę uciąć, że Adam się zarumienił. I była niemal pewna, że wciąż miałaby obie dłonie. Zamyślił się na chwilę, jakby zastanawiał się, co może powiedzieć, a co powinien zachować dla siebie i spojrzał na nią z niepewnym uśmiechem.
            - Miała na imię Maja. I zawsze lubiłem to imię. Umówiliśmy się pierwszy raz, jak miałem siedemnaście lat, a podobała mi się, odkąd pierwszy raz spotkałem ją na podwórku. Pod względem związków jestem niesamowitym frajerem – zaśmiał się i pokręcił głową. – W dzieciństwie się kumplowaliśmy, potem urwał nam się kontakt i jakoś tak wyszło, że nie rozmawialiśmy ze sobą do liceum. I wylądowaliśmy w jednej klasie. A ja w końcu odważyłem się ją gdzieś zaprosić. Cały nasz związek trwał jakiś miesiąc, ale zawsze dobrze wspominałem ten czas. I, cholera, to było już tyle lat temu!
            Marcelina uśmiechnęła się; po części przez opowiadaną przez Adama historię, ale w znacznie większej mierze do własnych licealnych wspomnień. Wydawało jej się, jakby zaledwie wczoraj pospieszała Bartka w pierwszy dzień września i biegła za nim w spódnicy ograniczającej jej ruchy. Przecież nie dalej jak przed kilkunastoma godzinami opowiadała Bartkowi o swojej stukniętej klasie i dziwnej nauczycielce od matematyki; oraz o chłopaku z ostatniej ławki, który ciągle pochrząkiwał głośno, w dodatku zupełnie nieświadomie.
            - A twój pierwszy chłopak?
            - Był zazdrośnikiem – zaśmiała się Marcelina, potrząsając głową. – Wszędzie chciał ze mną chodzić i warczał na Bartka, kiedy tylko zbliżył się do mnie na odległość mniejszą niż dwa metry. A Bartuś, jak to Bartuś – specjalnie go prowokował. Gdybym dosięgła, obrywałby za to po uszach. Ale że nie dosięgałam, to wybrałam to drugie wyjście. I zerwaliśmy. Ale wiesz co? Fajny to był związek. O ile w ogóle można to tak nazwać.
            - Nie wiem, kim jest Bartek – Adam zmarszczył czoło. – Kim jest Bartek?
            No, właśnie, Perlińska? Kim jest Bartek?
            - Och, Bartek to mój przyjaciel!

~*~
            Jeśli jego życie to film, to gra w nim jednocześnie Titanica i górę lodową.
            Bartek wpatrywał się w wyłączony telewizor i ktoś, kto go nie zna, mógłby powiedzieć, że intensywnie o czymś myślał. Na to przynajmniej wskazywało zmarszczone czoło i zagryziona dolna warga. Tymczasem on toczył wewnętrzną walkę o tak głupią i błahą sprawę, jaką było uruchomienie urządzenia, w którym mógłby zobaczyć swoją… nie, już nie swoją drużynę.
            Miłość do siatkówki zaczynała brać górę nad dumą i chęcią bycia ponad wszystko i wszystkich. Powoli, ale coraz mocniej zaczynało docierać do niego, co stracił przez swoją własną głupotę i niedojrzałość. Może są już w finale? Od samego początku polskich Mistrzostw Świata wmawiał sobie, że kompletnie nic go to nie obchodzi. Twierdził, że jest już skupiony na grze klubowej i wyjeździe do Włoch. Że reprezentacja to taki niewiele znaczący epizod, wątek poboczny, którego brak zazwyczaj jest niezauważalny. Tyle że nikt mu nie wierzył, a i siebie samego nie udało mu się przekonać. A jeśli przegrali?
            Ekran telefonu leżącego na stoliku podświetlał się co chwilę, Bartek jednak z zawziętością ignorował wyciszone urządzenie. Nie miał ochoty na rozmowy. Z nikim, o niczym. Nawet z Marceliną, którą zresztą w pełni świadomie okłamał. Jedynym, co mu dzisiaj wypadło, był kubek, w którym chciał sobie zrobić kawę. Jeśli natomiast chodzi o niezaplanowane czynności, musiał tylko sprzątnąć odłamki, które rozprysnęły się po całej kuchni, a to zdecydowanie nie było coś, co uniemożliwiłoby mu spotkanie się z przyjaciółką.
            Usłyszał otwierające się drzwi wejściowe i szybko odłożył pilota, czując się jak dziecko nadopiekuńczych rodziców, które przyłapano na piciu coli, chociaż niszczy zęby. Rozejrzał się po pomieszczeniu w poszukiwaniu gazety albo książki, ale w zasięgu ręki leżał jedynie telefon komórkowy, na który nie chciał nawet patrzeć.
            - Bartek? – zawołała Natalia. – Gdzie jesteś?
            Na pewno nie w Katowicach.
            - O, jesteś – mruknęła, pojawiając się w pokoju i zdejmując chustę, którą miała owiniętą wokół szyi. – Piotrek do mnie dzwonił.
            Bartek uniósł brew i poczuł, że coś w nim drgnęło. Przybrał najbardziej obojętny wyraz twarzy, na jaki mógł się zdobyć i podniósł się z kanapy, rzucając niedbałe „I co?”. Natalia pokręciła głową i odwiesiła szalik na krzesło. Zamiast „jak z dzieckiem”, powinno się mówić „jak z Kurkiem”. Wyjdzie na to samo, o ile nie na korzyść dzieci.
            - Nie odbierasz od niego telefonu.
            - Mam wyciszony, nie widziałem, że dzwonił.
            - Bartek… - jęknęła Natalia. – Nie przerabiajmy tego po raz kolejny.
            Kurek zacisnął zęby i podszedł do okna. Wyglądając na ulicę, próbował się uspokoić i nie wybuchnąć. Swoją drogą, podziwiał Natalię, że jeszcze z nim wytrzymywała. Gdyby on był na jej miejscu, strzeliłby się w twarz i kopnął w kolano.
            - Wygrali – poinformowała go, odwracając się na pięcie i wychodząc z pokoju.
            Wygrali? Wygrali. Nie potrzebowali go, żeby odnosić zwycięstwa. Nie potrzebowali go, żeby zdobywać medale. Kadra bez Bartka Kurka spokojnie mogła istnieć i funkcjonować. A Bartek Kurek bez kadry? Poczuł, jak coś w nim pęka. Wierzchem dłoni otarł łzę, która potoczyła się po jego policzku. Nadmiar kotłujących się w nim emocji i wszystko, co się z nim działo dobrnęło do punktu kulminacyjnego. Miał tam być z nimi. Miał skakać ze szczęścia i przybijać piątki z chłopakami. Miało im się udać wszystkim razem. Tymczasem oni z każdym kolejnym dniem zbliżali się do sukcesu, a on tkwił w miejscu. To jakby wysiadł z pociągu w połowie drogi i stał na peronie, zastanawiając się, czy bez niego pociąg dojedzie do celu.
            Podniósł komórkę leżącą na stoliku i zobaczył trzy nieodebrane połączenia od Piotrka. Cholera, co z niego był za przyjaciel? Powinien pogratulować, zadzwonić, cieszyć się z sukcesu Nowakowskiego. Ale nie potrafił. Nie umiał, i już.
            - Chodź tu.
            Podniósł głowę i spojrzał na Natalię stojącą przed nim z wyciągniętymi ramionami. Ramionami, w których mógł się schować, choć nie były nawet w stanie całego go objąć. Zbliżył się do blondynki i zamknął ją w mocnym uścisku. Tak bardzo chciał powiedzieć, że trzymał w objęciach cały swój świat, ale nie mógł. Bo cały jego świat legł w gruzach, po których on ciągle deptał i ranił się w stopy. Zanurzył twarz we włosach Natalii i odetchnął głęboko, uśmiechając się, gdy poczuł jej zapach; delikatnie cynamonowy za sprawą perfum i w stu procentach jej, oryginalny i inny niż wszystkie inne zapachy.
            - To są te chwile, kiedy nienawidzę siatkówki.
            - Nieprawda, Bartek – uśmiechnęła się blondynka. – To właśnie te chwile, kiedy zdajesz sobie sprawę, jak bardzo ją kochasz.
            - Gdyby kochanie siatkówki było takie proste jak kochanie ciebie, byłbym chyba trochę szczęśliwszy – westchnął ciężko.
            - Czekaj… To był komplement? – Natalia uniosła brew i podparła się pod boki. – Poza tym nikt nie powiedział, że będzie łatwo i po tylu latach chyba świetnie to wiesz.
            - Nigdy nie było łatwo. Nigdy. Nawet, kiedy wygrywaliśmy. Ale teraz oni wygrywają beze mnie i to tak cholernie mnie boli. I tak, tak, ja wiem, że to moja wina. Jestem idiotą. Jestem pierdolonym idiotą, Natalia.
            - Mój facet jest idiotą – pokiwała głową. – Ale, hej, wiesz, ile pokory cię to nauczy?
            - To ja, typ niepokorny – zanucił fałszywie.
            - Typie niepokorny, zadzwoń do swojego najlepszego przyjaciela, który chciał z tobą porozmawiać i podzielić się swoim szczęściem – powiedziała, stając na palcach, by dać mu pstryczka w nos. – Przecież to Pit, znasz go. Nie będzie drążył tematu, po prostu chce z tobą pogadać.
            - I co? Pogadamy o pogodzie? – prychnął.
            - Chryste Panie, po prostu do niego zadzwoń.
            Natalia wyplątała się z bartkowego uścisku i uśmiechnęła zachęcająco.
            Raz kurze śmierć.

***
cześć!
pamiętacie nas jeszcze?
wyłoniłam się spod stosu książek, zeszytów i zbiorów zadań, zebrałam pierza i oto jesteśmy z niedzielną (pierwszy raz nie czwartkową) kurą. 
w czasie pisania tego rozdziału odrobinę skręciłam nie w tą stronę, co potrzeba, ale miałam już serdecznie dość Marceliny, ktora nie chce współpracować. kolejny raz potwierdza się  teoria, że lepiej dogaduję się z chłopakami, bo zarówno Bartek jak i Fabian piszą się wprost wybornie. nieważne, jak to wychodzi ostatecznie.
no, a poza tym to chciałam powiedzieć, ze my pojedziemy do Rio. bo Kura jest głodna medali.
i dawajcie, dziewczyny!
cześć pa hej
do kiedyś!

czwartek, 3 września 2015

2. Faking a smile with a coffee to go.


Dźwięk dzwonka o poranku wcale nie jest tym, co chce się słyszeć przy każdej pobudce. Zwłaszcza jeśli prawie całą noc poświęciło się materiałom biodegradowalnym i im podobnym, zapisując przy tym jakieś milion stron odręcznych notatek. Na podłodze, oprócz kartek, leżały trzy puste puszki po napoju energetyzującym, zaplątane słuchawki i kompletnie rozładowany telefon komórkowy. W rogu pokoju na niewielkim posłaniu siedział rudy kot, omiatając całe pomieszczenie wzrokiem mówiącym, że najchętniej z tych wszystkich kartek zrobiłby sobie kuwetę. Łóżko z kolei zajęte było przez skuloną Marcelinę w rozciągniętym bordowym swetrze i starych dresach przetartych na kolanie. Rozczochraną głowę przykryła poduszką, mając nadzieję, że jeśli zignoruje natręta dobijającego się do jej drzwi, ten po prostu sobie pójdzie, po cokolwiek przyszedł. Ponieważ irytujący dźwięk nie cichł ani przez chwilę, mamrocząc pod nosem wszelkie przekleństwa, jakie przyszły jej na myśl, powoli podniosła się do pozycji siedzącej i obrzuciła spojrzeniem pokój. Wykrzywiła twarz, napotykając pogardliwy wzrok rudego kociska i jęknęła w duchu, widząc, że dochodziła dziewiąta. Trzy i pół godziny snu? Zawsze!
            Gość, który nie był ani zaproszony, ani mile widziany zdecydował wytoczyć ciężkie działa i z uporczywego naciskania dzwonka przeszedł do walenia pięścią w drzwi wejściowe. Marcelina zmrużyła oczy i możliwie szybko udała się do korytarza. Jedna z kartek zapisanych przez nią w nocy przykleiła jej się do stopy, a kiedy próbowała się jej pozbyć (kartki, nie stopy), wierzgając nogą, uderzyła przechadzającego się akurat Lorensa, który zasyczał wściekle i najeżył ogon, a następnie z obrażoną miną wyszedł do kuchni.       
            Przekręcenie klucza w zepsutym zamku chyba jeszcze nigdy nie sprawiło jej tyle problemu, a przecież nieraz musiała otwierać drzwi będąc w stanie… lekkiego upojenia alkoholowego czy walcząc z niemiłosiernym kacem. Szarpała za klamkę, co miało ułatwić przekręcenie klucza i przyciągała do siebie drzwi najmocniej, jak potrafiła, a udało jej się otworzyć dopiero po paru minutach. Trzy godziny snu to zdecydowanie za mało.
            - Chryste. – Kurek z rana, Kurkiem z rana, ale czy on trzymał papierową torbę z drożdżówkami?! – Wyglądasz tragicznie, Cela.
            Blondynka popatrzyła na niego wzrokiem, który miał go zabić, spetryfikować, zamrozić – nazwijmy to jakkolwiek, w każdym razie miał sprawić, że Bartek stanie bez ruchu i wypuści z ręki torbę ze świeżymi bułeczkami. No, bo, halo!, całą noc randkowała z chemią organiczną, z której o siedemnastej miała pisać egzamin poprawkowy (w pierwszym terminie coś „nie pykło”), od jakichś dwunastu godzin niczego nie zjadła i w dodatku została bezczelnie obudzona o samiuśkim świcie. Jak miała wyglądać? Jak Angelina Jolie? No, niestety, jaki budżet, taka Angelina. A ten film był sponsorowany przez wydział chemii na warszawskiej politechnice.
            - Dzięki, Bartek, ty zawsze wiesz, jak człowieka podbudować.
            Kurek wzruszył jedynie ramionami i, alleluja!, położył drożdżówki na blacie w kuchni. No, i w sumie to tyle je widział.
            - Boże, zjadłabym chyba wszystko, co byś mi dał – mruknęła blondynka, wyjmując z paczki jagodziankę. – Kocham cię, mój wybawicielu od niechybnej śmierci głodowej. Aczkolwiek, mogłabym sobie jeszcze spać i nie wiedzieć, że mój żołądek postanowił poćwiczyć marsz pogrzebowy.
            - Tobie się rozmowy z Piotrkiem tak na łeb rzuciły? – Bartek uniósł brew. – Fabian jest w pracy?
            Najpierw przełknij, potem mów, Perlińska. I oddychaj w międzyczasie.
            - Tak – odpowiedziała i natychmiast zapchała sobie usta jagodową drożdżówką.
            Bartek pokiwał głową, nawet na nią nie patrząc i otworzył szafkę, by wyjąć z niej dwa kubki. Zrobił dwie kawy; białą z cukrem dla Marceliny oraz zwykłą, czarną dla siebie. Postawił napój przed przyjaciółką i uśmiechnął na widok jej wyrazu twarzy, który prawdopodobnie miał wyrażać wdzięczność. W rzeczywistości wyglądała jednak podobnie jak kiedyś na szkolnej wycieczce do Zamościa, gdy do najbliższej stacji benzynowej mieli jakieś dwadzieścia minut drogi, a ona toalety potrzebowała natychmiast. Tak, wyglądała identycznie.
            - Część tego jedzenia jest dla mnie. Rzuciłaś się na to, jakbyś pół roku nic w ustach nie miała.
            - Dwanaście godzin mi wystarczyło.
            - Ach, Marcelka? Przyjdziecie jutro do nas na kolację? – spytał Bartek.
            Po pierwsze – co? Po drugie – w sumie kolacja równa się jedzenie, to czemu nie? Po trzecie – co? Po czwarte – nie podobało jej się to całe „my, wy, oni”. Skojarzyło jej się z niedzielnym obiadkiem u teściów. Na deser tarta owocowa z sosem cyjankowym, specjalnie od mamusi dla synowej. No, dobra, nie wiedziała, skąd jej się to w ogóle wzięło, ale usprawiedliwiła się zbyt krótkim snem i nadzwyczajnie otępiałym umysłem. A po piąte – co?
            - No – mruknęła. – Dzięki.
            - Co jest?
            - Nic, Kuro nieopierzona – Marcelina wzruszyła ramionami. – Ja przyjdę na pewno. Tylko, no wiesz, nie wiem, co z Fabianem.
            - To znaczy?
            - Bo on… No, tego. Remont! – zawołała. – Remont u rodziców swoich ma i musi tam wszystkiego dopilnować. I wiesz, prosto po pracy jedzie tam, te… kafelki sprawdza, czy dobrze położone, jakieś flizy, czy coś. No, ja to się nie znam na tym, ale on mówi, że tym robotnikom to nie można ufać i że musi mieć nad wszystkim kontrolę. Mogę go nie przekonać, żeby sobie odpuścił.
            - Co ty pieprzysz, Marcela? – Bartek zmarszczył czoło.
            - No wiesz, ja w remontach i innych montażach to za biegła nie jestem.
            - Czasem mam wrażenie, że ty we wszystkim raczkujesz.
            - Bardzo śmieszne. Ha, haha, hahaha, pośmiejmy się, Bartek.
            Chłopak wystawił jej język i skrzywił się na widok wpatrującego się w niego kota, który usadowił się na kuchennym parapecie i mruczał cicho. Od dnia, kiedy Lorens po raz pierwszy pojawił się w mieszkaniu Marceliny, Bartek darzył go szczerą niechęcią. Z wzajemnością zresztą, bo niemal natychmiast przy pierwszym spotkaniu rudzielec pozostawił na przedramieniu Kurka trzy rysy, znacznych rozmiarów.
            - Kiedy jedziesz?
            Bartek zamyślił się i zmrużył oczy.
            - Za dwa tygodnie – odpowiedział. Po chwili namysłu, dodał: - Jedziemy.
            - Jedziemy?
            Że co, Piter z nim jedzie, czy jak?
            - Ja i Natalia – wyjaśnił Bartek, uciekając spojrzeniem przed uporczywym wzrokiem Marceliny.
            - Natalia. – Marcelina pokiwała głową, a po chwili, zupełnie niespodziewanie, na jej twarzy pojawił się uśmiech. – Bartek, przestań.
            - Co?
            - Nie zachowuj się jak gimnazjalista przyłapany na piciu wódki – zaśmiała się. – Przecież jesteście razem, to normalne, że ona z tobą jedzie.
            Bo to było całkowicie normalne, no nie? A ten ich związek trwał już na tyle długo, że Marcelina zdążyła się do wszystkiego przyzwyczaić. Doskonale wiedziała, że to już nie były czasy Kędzierzyna, kiedy to Bartek wieczorami grał na konsoli i wychodził z mieszkania jedynie na treningi, czy po zakupy, kiedy w oczy zaglądał mu głód, a w lodówce miał jedynie mleko do porannej kawy. Wszystko poszło do przodu i nawet jeśli kiedyś wydawało się, że był to siedmiomilowy krok, w rzeczywistości wcale tak nie było. Trochę się pozmieniało, fakt, ale nie miała większego problemu z akceptacją tego. Nie taka Marcela straszna.
            - O której masz tą poprawkę? – Zwinna zmiana tematu, punkt dla Kurczaka.
            - O siedemnastej. O SIEDEMNASTEJ. Bartek, nie obraź się – poprosiła Marcelina – ale musisz już iść, bo wiesz, chemia organiczna nie jest kolorowa, a ja powinnam się pouczyć, bo jednak chciałabym w spokoju skończyć studia, zwłaszcza, że to będzie mój ostatni rok. No, rozumiesz. Notatki mnie wołają. Przyjdź wieczorem, dobra? – mówiła, ciągnąc Bartka za rękę w stronę drzwi wejściowych. – O ósmej? Zresztą, ty i tak się spóźnisz. No, w każdym razie teraz muszę zostać sam na sam z tymi wszystkimi materiałami, innowacyjnymi torebkami na zakupy… no i Lorensem. Właściwie w tym domu, to nigdy nie ma sam na sam… No, i…
            - Skończże wreszcie – przerwał jej Bartek. – Trzymam kciuki.
            - Dzięki – uśmiechnęła się z wdzięcznością.
            - Marceeeeeelina Peeeeerlińska! – zanucił Bartek na melodię jak dla Winiarskiego i zaklaskał. – Zniszcz ten egzamin.
            - Do wieczora?
            - Tak, do wieczora.
            Ledwo zdążyła zamknąć drzwi, rozległo się głośne pukanie. Przewróciła oczami i nacisnęła klamkę, znowu stając twarzą w twarz z Bartkiem. No, właściwie twarzą w klatkę piersiową, ale to drobny szczegół, którego nie należy się czepiać.
            - No bo wieczorem jest mecz – powiedział Bartek z żałosną miną.
            - Wiem – uśmiechnęła się blondynka i zamknęła drzwi, udając się w stronę sypialni.
            Dobra, te notatki notatkami, a egzamin egzaminem, ale jak zdrzemnie się pół godziny dla zdrowotności, to chyba nic się nie stanie, nie?
                                                                                                                                
~*~
            Wyszła z sali z poczuciem, że może wysoko unieść głowę i pokazać światu swoją dumę. Chyba warto było zarywać noce i spędzić ostatnie miesiące z nosem w książkach. Niesamowite poczucie ulgi sprawiło, że poczuła się o jakieś dziesięć kilogramów lżejsza. Kamień, który spadł jej z serca roztrzaskał się na drobne kawałki i odsłonił przyszłość w o wiele jaśniejszych barwach niż do tej pory. A mówiąc po ludzku – Marcelina napisała egzamin poprawkowy najlepiej, jak potrafiła i była niemal pewna, że zrobiła to dobrze. Co za tym szło, spokojnie będzie mogła studiować jeszcze przez rok i zająć się zbieraniem materiałów do pracy magisterskiej. A potem adios, politechniko! Marcelina ruszy w świat. Znaczy dalej zostanie w Warszawie i będzie szukać pracy w jakimś laboratorium albo korporacji zajmującej się kosmetykami. Ale będzie mogła to zrobić, a to już duży postęp, bo jeszcze wczoraj była w całkiem czarnej dupie, o.
            Była tak szczęśliwa, że uporała się z tą cholerną chemią organiczną, że miała ochotę roześmiać się głośno pośrodku korytarza. Na uwadze miała jednak innych szczęśliwców, którzy jeszcze nie poradzili sobie z pytaniami egzaminacyjnymi, więc postanowiła odśpiewać w myślach „We are the champions” i odtańczyć makarenę zwycięstwa. No, bo, hej!, życie było piękne!
            Przystanęła pod tablicą informacyjną, skupiając się na wiadomościach dla studentów piątego roku i powtarzała sobie w myślach, żeby zachować spokój, bo z uczelnią bardzo trudno wygrać walkę wręcz. Ewentualnie mogła zakupić jakiś karabin, ale szkoda na to wydawać ciężko zarobione pieniądze. W końcu nie po to sprzedawała bilety w CinemaCity przez długie godziny, żeby je na kałasznikowa i adwokata zaprzepaścić. Wolała odetchnąć głęboko po każdej przyswojonej informacji i odejść, nie mając nikogo na sumieniu.
            Ciekawe, że po czterech latach spędzonych na uczelni, nie odczuwała żalu z powodu zbliżającego się końca studiów. Miała jedynie poczucie dobrze spełnionego obowiązku; obowiązku, który sama na siebie nałożyła w ucieczce przed tym, co naprawdę kochała robić. Chemia sprawiała jej w pewnym sensie przyjemność. Od zawsze pasjonowały ją wszelkie doświadczenia, działanie tych wszystkich mechanizmów wytworzonych przez naturę i odkrytych przez jeden z nich. Była w to wciągnięta, na tyle, na ile mogła być i podobało jej się, że znalazła coś, co może być jednocześnie jej pasją i pracą. Skoro plan A się nie powiódł, chociaż plan B miał na to szanse. Szanse, których ona nie mogła teraz zaprzepaścić. Po czterech latach walki i starań. I czuła, że sobie poradziła.
            W zasadzie te cztery lata spędzone na Politechnice nie były jedynie nauką. Największym postępem, jakiego dokonała, było pokonanie samej siebie i swoich słabości. Zwalczenie żalu, który otaczał ją z każdej strony, po tym, jak sama postanowiła zrezygnować z największego marzenia, tłumacząc samej sobie i wszystkim dookoła, że po prostu się do tego nie nadaje. Zabawne, że trudniej było jej przekonać innych, niż samą siebie. Umiała być naiwna.
            Przeszła do gablotki z ogłoszeniami sportowymi i przesunęła wzrokiem po kserokopiach dyplomów z poprzedniego roku akademickiego. Dla drużyny siatkarskiej, dla biegaczy, dla piłkarzy ręcznych, dla skoczków w dal i dla pływaków. Westchnęła ciężko, przeklinając się w myślach, że zebrało jej się na rozpamiętywanie dawnych czasów, które nie miały już prawa powrócić. Wydawało jej się, że ze wszystkim się pogodziła. Nie, nie wydawało jej się. To był jej świadomy wybór. Postanowiła wszystko zmienić ze strachu, że dłużej sobie nie poradzi. Stchórzyła i wiedziała, jakie będą tego konsekwencje. Czasem tylko tęskniła za dawnym życiem, tak jak w tej chwili i zastanawiała się, czy podjęła dobrą decyzję. Chyba nie do końca jej żałowała, ale odczuwała straszną pustkę. Dobrze, że to było chwilowe.
            Usłyszała szczęk otwieranych drzwi i z sali, z której przed kilkunastoma minutami wyszła ona sama, wyłoniła się grupka studentów. Spojrzała przez ramię, licząc, że jeśli przysunie się bliżej ściany, pozostanie niezauważona. Nie, żeby nie lubiła kolegów z roku czy w ogóle ludzi; po prostu w chwilach jak ta wolała być sama i jedynym towarzyszem, jakiego mogła tolerować był czteronożny rudzielec śpiący na jej kolanach.
            - Marcelina! – Jeden z chłopaków pomachał do niej, zachęcając do podejścia bliżej. Że niby nie gryzą?
            Starała się, nawet bardzo, by na jej twarzy nie pojawił się żaden grymas, z którego później będzie musiała się tłumaczyć. Nawet spróbowała się uśmiechnąć. Rzuciwszy ostatnie tęskne spojrzenie tablicy sportowej, ruszyła w stronę grupy znajomych.
            - Co tam, chcesz się zapisać na balet? Może na boks? – spytał Błażej; przysadzisty blondyn o wyglądzie typowego informatyka.
            - Szczerze mówiąc, nie myślałam o balecie – wyznała, udając zmartwioną. – Ale ty o tym pomyśl. W rajstopach wyglądałbyś lepiej niż ja.
            Obraz Błażeja w rajstopach spowodował głośny wybuch śmiechu, który Marcelina próbowała uciszyć, sycząc cicho i kładąc palec na wargach. Sam zainteresowany nie był specjalnie rozbawiony; wyglądał raczej na kogoś, kto obmyśla plan zemsty. Miał co obmyślać, jeśli wziąć pod uwagę cztery lata wzajemnego dogryzania. A z prawie każdej słownej potyczki to Marcelina wychodziła zwycięsko. Na coś się przydały lata praktyki z Bartkiem.
            - Ten egzamin to była grzybnia – jęknął Kuba; metr pięćdziesiąt w butach na grubej podeszwie.
            - Chujnia z grzybnią chyba?
            - Wszystko jedno, nie zdam.
            Siedem par oczu spojrzało na niego z politowaniem w oczach. Wszędzie się znajdzie ktoś, kto zawsze zdaje, a przy tym najgłośniej narzeka. A powodem, dla którego Jakub w ogóle znalazł się wśród nich była zbyt bolesna w skutkach impreza urodzinowa i zbyt rytmiczne tango, w które chłopak poszedł bez żadnego wewnętrznego czy zewnętrznego hamulca. A nie da się napisać egzaminu dwa dni po wyznaczonym terminie, niestety.
            - Dobra, to jak zdasz, to postawisz wszystkim piwo – zaproponował Michał; o którym nikt nie wiedział, skąd tak właściwie się wziął. Przez pierwsze dwa lata studiów nikt go nie widział, ani nie słyszał, aż tu nagle pewnego listopadowego dnia na trzecim roku studiów Michał wstał w środku wykładu i odśpiewał głośne „Sto lat”. Jak się później okazało śpiewał profesorowi, który wcale w tym dniu nie miał urodzin. Miała Marcelina, która ze wstydu chciała zapaść się pod ziemię, zniknąć, rozpłynąć się, zamienić w fotel. Ku wielkiej uldze nikt nie zwracał na nią wtedy uwagi. Nikt poza Adamem, który podszedł do niej po wykładzie i złożył życzenia w sposób normalny i cywilizowany.
            - Chyba cię matka opuściła! – zawołał Kuba, pukając się w czoło.
            - No przecież nie zdasz, to co ci za różnica, czy się teraz założysz? – Michał uśmiechnął się przebiegle. – Czyli co, jednak zdasz?
            Kuba westchnął i machnął dłonią, żegnając się z Marceliną i wyszedł szybkim krokiem. Za nim pobiegł Michał trzymający jego torbę, a za Michałem dwóch innych kolegów, którzy byli z nim umówieni na piwo. A podobno, że jak się jest na studiach magisterskich, to się dorośleje. Jasne, bujda doskonała.
            - Ja chyba też będę już szła – powiedziała Marcelina, podążając wzrokiem za kolegami. – Do zobaczenia w październiku. Oby.
            - Marcelina! – zawołał Adam, zanim zdążyła odejść na choćby pół metra. Kiedy odwróciła się w jego stronę, oblał się rumieńcem i odwrócił wzrok. Dźgany przez Błażeja wydukał w końcu: - Poszłabyś ze mną na drinka?
            - Innym razem, okej?
            Odczekała, aż chłopak pokiwa głową ze zrezygnowaniem i ruszyła w stronę wyjścia, odganiając wszelkie wyrzuty sumienia. Wyjęła z torby telefon, który w tym samym momencie zawibrował. Na podświetlonym ekranie pojawiła się wiadomość od Bartka informująca Marcelkę, że  niestety nie da rady przyjechać wieczorem, bo coś ważnego mu wypadło. Lepiej, żeby to był bark, albo po nim.
            Zawróciła na pięcie i uśmiechnęła się na widok trójki chłopaków, w dalszym ciągu stojących pod salą i zawzięcie o czymś dyskutujących. Właściwie to dyskutowali jedynie Adam i Marcin, bo Błażej chyba był głodny; spoglądał tęsknie w stronę zamkniętego sklepu, w którym sprzedawali najlepsze bułki na świecie. A głodny student/Błażej kocią karmę zje i podziękuje.
            - Adam? Może jednak pójdziemy na tego drinka?
            I niech się Kurczak pierzem wypcha.

***
JOŁ JOŁ
witam was w nowym roku szkolnym!
w sumie nie wiem, jak to będzie teraz z pisaniem, bo 8 godzin matematyki w tygodniu to nie takie bimbam.
ale dołożę wszelkich starań, żeby pisać regularnie!
macie tutaj Marcelkę z trochę innej strony
bo co do Bartka, to zaczynam myśleć, że on ma tylko jedną stronę
aż mi się przypomniało, że moja nauczycielka od matematyki powiedziała ostatnio "proste już tak mają, że są takie prostolinijne"
nie wiem, jak to się ma do wszystkiego, co powyżej, ale dzielę się z wami tą złotą myślą