czwartek, 20 sierpnia 2015

1. What if I don't float?


Zawsze zastanawiało ją, skąd u niej tyle cierpliwości w stosunku do tego niewdzięcznika. No, bo gdyby chociaż spóźniał się raz na jakiś czas, sporadycznie, tak, jak to każdemu się może zdarzyć – okej. Ale on spóźniał się na każde ich spotkanie! I to wcale nie było pięć czy nawet piętnaście minut. Jeśli Bartek Kurek spóźnił się na spotkanie z Marceliną Perlińską mniej niż pełne czterdzieści minut, śmiało można nazwać to cudem.
            Bębniła palcami o blat stolika, zaglądając co jakiś czas do pustej filiżanki z nadzieją, że może jakimś magicznym sposobem pojawi się tam jeszcze trochę kawy. Jako że za każdym razem jej oczom ukazywało się białe dno naczynia, poprosiła przechodzącego obok kelnera, by przyniósł jej jeszcze raz to samo. To nic, że zabrzmiała jak rasowy alkoholik z wieloletnim doświadczeniem. Jeszcze raz to samo, albo padnie, nim szanowny Bartosz raczy w ogóle się zjawić. Zaczęła rozważać zakup krzyżówek, które pomogłyby jej w tym nieustannym czekaniu. Tysiąc panoramicznych. Brzmi fajnie. Powinno wystarczyć na jakieś dziesięć, do piętnastu spotkań, jeśli Bartek będzie miał dobry czas. A jak już skończy, to zabierze się za wykreślanki. Na uczelni mówili, że to całkiem fajna sprawa. I babcia też tak mówiła. No, czas spróbować!
            Kelner, który przyniósł jej zamówioną kawę uśmiechnął się zalotnie i na odchodnym puścił do niej perskie oko. Z całych sił powstrzymywała się, by nie parsknąć śmiechem. I tu kompletnie nie chodziło o to, że chłopak miał na imię Klemens, bo to przecież imię jak każde inne. Po prostu kiedy próbował zmrużyć jedno oko, otworzył też zabawnie usta i pochwalił się – od jedynki do ósemki – górnym uzębieniem. Postanowiła więc skupić się na mieszaniu kawy srebrną łyżeczką, żeby cukier szybciej się rozpuścił. Odliczyła trzydzieści ruchów zgodnie ze wskazówkami zegara, a następnie drugie tyle w przeciwną stronę. Nie trzeba chyba mówić, jak bardzo Marcelina była znudzona. Odłożyła łyżeczkę tak powoli i starannie, jak tylko umiała. Każdą czynność przeciągała w czasie. Bo jeśli będzie tak po prostu siedziała, szlag ją trafi. A jeśli trafi ją szlag, to lepiej dla Bartka, żeby w ogóle nie przychodził. Bo albo skończy, wzorem reprezentacyjnego kolegi, bez jedynki, albo z fioletowo-niebieskim cieniem w okolicy oka.
            Na szczęście dla samego siebie, Bartek zdążył niemalże w ostatniej chwili przed wybuchem. Zajął miejsce naprzeciwko blondynki, uśmiechając się przepraszająco. To znaczy – chciał uśmiechnąć się w ten sposób, bo wyszedł mu jakiś kretyński wyszczerz, a wokół oczu pojawiły się drobne zmarszczki. Marcelina, udając niewzruszoną, podniosła jedynie filiżankę z kawą na wysokość ust i zanim przechyliła ją, by się napić, mruknęła tylko:
            - Czterdzieści sześć minut, dwadzieścia osiem sekund spóźnienia.
            - Czyli pijesz drugą albo trzecią kawę – odrzekł Bartek, jakby prawie godzina spóźnienia była najnormalniejszą rzeczą na świecie. – I ze cztery razy byłaś w łazience.
            - Nie chodzę do łazienki co dziesięć minut, bez przesady!
            - Co jedenaście.
            Marcelina posłała mu spojrzenie, które miało zamrozić krew w Bartkowych żyłach. Chyba jednak nic nie wskórała, bo jak siedział, tak siedział, nadal głupkowato się szczerząc. I był z siebie dumny, że rzucił zabawnym żartem.
            - Chyba naprawdę powinnam rozważyć przyjaźń z Kubą – rzuciła, mrużąc powieki. – Z waszej dwójki, on naprawdę jest bardziej rozgarnięty. I ma o wiele zabawniejsze żarty.
            - Powiedz jeszcze, że Pit jest bardziej rozrywkowy.
            - To tylko kwestia odpowiedniej ilości alkoholu, a twoje żarty zawsze są tak samo słabe. – Marcelina wzruszyła ramionami, posyłając Bartkowi najbardziej znudzone spojrzenie, na jakie mogła się zdobyć.
            - Dobra, to koniec żartów. Żebyś nie musiała mi demoralizować brata i rozpijać najlepszego przyjaciela – oznajmił Bartek ugodowo. – Co słychać, Marcelka?
            Uśmiechnęła się, słysząc to zdrobnienie. Bo tak mówili do niej tylko Kurkowie i jej własna rodzina. Choć w zasadzie nie było większej różnicy. Czasem zastanawiała się, jak udało jej się wytrzymać z tym przerośniętym gamoniem, gapą i idiotą tyle lat. Odpowiedź na to pytanie pojawiała się natychmiast. Kto inny zrywałby jej jabłka prosto z gałęzi, nie biegnąc wcześniej po drabinę, ani nie wspinając się na drzewo?
            - Bez zmian, chyba – odpowiedziała powoli, zastanawiając się, czy opowiadać Bartkowi o ostatnich wydarzeniach. Widząc, że wcale nie był przekonany, przewróciła oczami. – Na pewno. Na sto procent bez zmian.
            - Nadal masz pusto w lodówce, w której zresztą nie działa światełko i dbasz bardziej o swojego kota niż o samą siebie?
            - No, bo mój kot… - zaczęła Marcelina.
            - Jest rudy – dokończył Kurek oskarżycielskim tonem. – Jest wstrętnym, rudym kociskiem. Które podarło swoimi pazurami moją ulubioną koszulkę.
            - To nie wina Lorensa – zawołała dziewczyna w obronie zwierzęcia. – Hej, sam rzuciłeś w niego tą bluzką. Czego się spodziewałeś? Że ją wyprasuje, poskłada w kostkę i ułoży w twojej torbie? Halo, Bartuś, Lorens to nie Piter! To k-o-t.
            Bartek przewrócił oczami i sięgnął po kawę. Nie, żeby pofatygował się zamówić własną, po prostu wypił wszystko, co było w filiżance Marceliny i bezczelnie odstawił naczynie z powrotem na spodek. Gdyby nie dzielący ich stolik, dostałby ze sześć razy łokciem w brzuch i jakieś trzy bardzo solidne kopniaki.
            - Trzymasz się jakoś? – Wbiła w niego świdrujące spojrzenie, przed którym starał się uciec.
            - Ja się zawsze trzymam – odpowiedział, zadzierając wysoko głowę. Nadal nie patrzył jej w oczy. Prychnęła cicho i skrzyżowała ręce na piersi. Wiedział jednak, że uniosła też brew. Zawsze to robiła. – Co ty, nie znasz mnie? Sto kilo żywej wagi, dwieście sześć centymetrów wzrostu i huraoptymizm. Nie tak łatwo mnie złamać, Marcelka.
            - Właśnie o to chodzi Bartek – westchnęła, - że znam cię aż za dobrze. I nie mówię tutaj o tych skarpetkach, których nie chce ci się wyjąć zza pralki, ani o tym, że się na Leonie Zawodowcu poryczałeś. I nie, nie byłeś wtedy pijany, pieprzony kłamco i oszuście. No, chyba, że nagle zaczęło cię jedno piwo rozkładać. W dodatku babskie, smakowe – przerwała, widząc Bartkową minę mówiącą, że jeśli zaraz nie przestanie, to coś jej urwie albo ukręci. – No, chodzi mi po prostu o to, że jak tobie, Bartek, zależy, to jedno słowo wystarczy. A przecież na niczym nie zależy ci bardziej niż na siatkówce.
            - Dobra, Marcelka, już – jęknął Bartek, przecierając oczy. – Już wystarczy.
            - Wypiłeś mi kawę, nie licz na moją litość, Kurku. No, to co ja tam mówiłam? – Marcelina urwała na chwilę, zdekoncentrowana przez Bartka i Klemensa, który znowu puścił jej perskie oko i wyglądał, jakby chciał użyć swojej czarno-białej tacy do zdzielenia nią Kurka po głowie. Co najmniej. – A, tak. Wiesz, Bartek, naprawdę jesteś idiotą, że ci się w takim momencie gwiazdorzyć zachciało. I że ani Pit, ani ja, ani Natalia, ani nawet twoja mama nie byliśmy w stanie przemówić ci do rozumu. Jeśli go posiadasz. I wiesz, to naprawdę jest twoja wina. Że też cię przyzwyczaili do myśli, że jesteś złotym dzieckiem…
            - Jeśli chciałaś mi w ten sposób pomóc, to ci się, kurwa, nie udało. A jeśli chciałaś mi dowalić… to w sumie też ci się nie udało, bo mówisz wszystko to, o czym już wiem.
            - Dobra, już! – Blondynka uniosła ręce w geście obronnym, widząc, że Bartkowe uszy zaczynają się robić czerwone. – Ja chciałam po prostu powiedzieć, że to musi być dla ciebie nauczka. I że musisz trochę spokornieć. I tak, mam tutaj także na myśli twoje spóźnianie się, bo pewnego pięknego dnia dostanę w końcu pierdolca. No, bo hej!, nikt nie chce dla ciebie źle.
            - Dlatego siedzę teraz z tobą w jakiejś kiczowatej kawiarni, zamiast we Wrocławiu  przygotowywać się do kolejnego meczu? – Mina Bartka na chwilę zbiła ją z tropu. Bo mimo, że próbował zgrywać chojraka, to był tak smutnym i zagubionym Kurkiem, jakiego Marcelina dawno już nie widziała.
            - Może docenisz, to co miałeś. I potraktujesz swoją grę w reprezentacji jako nagrodę, a nie okazaną przez ciebie wspaniałomyślnie łaskę. No, bo ty naprawdę im się przydasz, nadęta Kuro.
            Z nadętej Kury jakby uszło powietrze. Może to najwyższa pora? Doskonale wiedział, w czym tkwił jego obecny problem, przynajmniej ten związany z siatkówką i nikt nie musiał mu tego powtarzać. Po słowach Marceliny coś jakby w nim pękło. Bo ta ciasna, brzydka kawiarnia z jakimś debilem krążącym między stolikami i pożerającym Marcelinę wzrokiem zdecydowanie nie była miejscem dla niego. Powinien teraz być we Wrocławiu. Nie tutaj. I doskonale zdawał sobie z tego sprawę. Szkoda, że dopiero teraz. Mądra Kura po szkodzie. Poderwał się nagle, napotykając zdziwiony wzrok Marceliny. Rzucił na stolik dwudziestozłotowy banknot i pociągnął przyjaciółkę za rękę, kierując się w stronę wyjścia.
            - Co ty właściwie robisz?
            - Chodźże i raz w życiu nic nie mów – rzucił błagalnie.
            - Aha, czyżby to znowu jakiś twój genialny pomysł? – Pokręciła głową, podnosząc ze stolika pieniądze i wręczając je Bartkowi. Szybko podeszła do Klemensa, podając mu należną sumę, tym razem wydobytą z jej portfela i tłumacząc, że niestety, nie poda mu swojego numeru telefonu, bo jej chłopak nie będzie zadowolony. No, a przecież Klemens nie musiał wiedzieć, że Bartek tu tylko sprząta. Ha, haha, ha, jasne. Sprzątający Bartek.
            - Raz w życiu chciałem być spontaniczny. I nawet to mi zjebałaś. No wielkie dzięki.
            - Bartek, wiesz co? – zaśmiała się. – Ty się w ogóle nie zmieniasz.
            - Wrócę – szepnął Kurek, ciągnąc ją za rękę i kierując się w stronę Wisły. – Tylko pomóż mi, dobra?
            - Ale obraź mi jeszcze raz mojego kota – pogroziła mu palcem – to cię poćwiartuję i przerobię na kocią karmę.

~*~
           
- Spokojnie, naprawdę wszystko jest w porządku – przewróciła oczami. – Martwisz się o mnie bardziej niż moja własna matka rodzona.
            - Hej, skąd mam wiedzieć, czy Siurak wywiązuje się ze swoich obowiązków? Kto wie, co jemu się tam w pod tymi zakolami urodziło…
            - Pit, ja nie potrzebuję niańki – zaśmiała się, ale uśmiech zszedł z jej z twarzy niemal natychmiast, kiedy okazało się, że winda nie działa i czeka ją wesoła wędrówka na szóste piętro.
            - Potrzebujesz faceta – zawyrokował Nowakowski przez telefon. – Tak na serio.
            - Tak na serio to właśnie się z jednym rozstałam, gdzieś tak pięć dni temu, bo przeleciał jakąś facetkę w moim łóżku. Chujowe uczucie, ale utwierdziło mnie w przekonaniu, że ja i Lorens tworzymy duet idealny i nikt nie powinien psuć naszej harmonii.
            - Od początku ci mówiłem, że ten twój Fabian to jest pizda, a nie facet. No, proszę cię, słyszysz to imię i już wiesz, co to za jeden! Ałaa, kurwa, to nie o tobie, idioto skończony! – wrzasnął Piotrek. Marcelina odsunęła telefon od ucha i zaśmiała się, słysząc syk Piotrka, który prawdopodobnie rozmasowywał sobie miejsce naznaczone przez reprezentacyjnego kolegę. - Widzisz, jak mówiłem… A nie, już nic, bo zostanę tu żywcem pożarty.
            - Pozdrów chłopaków i… - zamilkła, wcale nie dlatego, że zabrakło jej tchu po wyjściu na szóste piętro. Nawet jeśli biegając z Bartkiem, zazwyczaj zostawała w tyle, to jej kondycja była całkiem niezła. Po prostu nie spodziewała się, że zobaczy pod swoimi drzwiami Fabiana-Pizdę-Nie-Faceta. Wydawało jej się, że kiedy widziała go po raz ostatni, wyraziła się wystarczająco jasno i dotarło do niego, że lepiej dla nich oboje, jeśli nie będą sobie wchodzić w drogę. Przekaz musiał być jednak niejasny. – Muszę kończyć.
            Nawet, jeśli Nowakowski coś jej odpowiedział – nie usłyszała. Mierzyła wzrokiem stojącego pod jej drzwiami blondyna, który skrzyżował ręce na piersi i odwzajemnił jej spojrzenie. Nawet nie sądziła, że po tym wszystkim wzbudzi w niej jakiekolwiek uczucia, poza chęcią rozszarpania go na małe kawałeczki. Tymczasem poczuła coś w rodzaju bolesnego ukłucia żalu. Otrząsnęła się po chwili i ruszyła przed siebie, by pokonać ostatnie cztery stopnie. Otworzyła torebkę w poszukiwaniu kluczy i pobłogosławiła siebie sprzed kilku godzin za włożenie ich do bocznej kieszonki.
            - Możesz się przesunąć? Wejście do mieszkania mi blokujesz. – Miała zamiar zabrzmieć groźnie, poważnie i niemiło. Wyszło jej z tego coś na miarę mysiego pisku, jaki wydają z siebie czternastoletnie dziewczyny na widok Bartka. – Zejdź mi z drogi. I z oczu. I w ogóle której części „spierdalaj” nie zrozumiałeś?
            - Przyszedłem po resztę swoich rzeczy – odparł Fabian, posyłając jej nonszalanckie spojrzenie i opierając się o framugę drzwi. – Ale jeśli chcesz, mogę zostać.
            Zamknęła oczy i policzyła w myślach do dziesięciu. Żeby nie wybuchnąć, nie zrzucić go ze schodów, budząc przy tym wszystkich sąsiadów, ale przede wszystkim – żeby nie rozbeczeć się przed nim i nie pokazać, że mimo wszystko są w niej jakieś uczucia. Może nie do końca takie, jakie określono by „normalnymi”, ale jakieś – owszem. No, bo jak on śmiał przychodzić tutaj jak gdyby nigdy nic i robić te swoje miny?
            - Ty nie wchodzisz – oznajmiła Marcelina, zasłaniając mu drogę do mieszkania, kiedy już uporała się z zepsutym zamkiem. – Kota mi wystraszysz.
            - Twój kot mnie lubi – zaprotestował.
            - Gówno prawda – mruknęła i zapaliła światło w korytarzu. Dobiegło ją ciche miauczenie, a po chwili tuż obok niej pojawił się rudy kot. Otarł się o jej nogi i wskoczył na stolik, na którym stał wazon z uschniętymi już wrzosami.
            Marcelina odetchnęła głęboko i kolejny raz odliczyła do dziesięciu, (chociaż mogło to być o dziewięćdziesiąt za mało) zanim w ogóle dotarło do niej, co się dzieje. Okej, właśnie wróciła do domu, była niemożliwie zmęczona po dniu poza domem i jedyne, o czym marzyła, to długa kąpiel, relaksacyjna muzyka, świeczki, kolacja do łóżka i tak dalej. Tymczasem przypałętał się do niej jej bardzo świeży były, że niby po rzeczy. Jakie rzeczy? Te kilka płyt, podkoszulków i słuchawki? Żałowała, że nie wyrzuciła wszystkiego, co należało do Fabiana razem z nim. I tą jego panną. Agnieszka, koleżanka z pracy. Bo oni tylko projekt robili i to nie to, na co wyglądało. Nie no, jasne, to w sumie wyglądało całkiem niewinnie, Lorens uwierzył.
            - Proszę, twoje ruchomości. – Rzuciła w Fabiana T-shirtami, płyty i słuchawki wcisnęła mu w dłonie, starając się przy tym mocno uderzyć go w brzuch. – Mam nadzieję, że twój i Agnieszki projekt się udał. Niech cię, Bóg prowadzi. Wypierdalaj.
            Mimo, że Marcelina stała już w przy drzwiach wyjściowych, wskazując dłonią na klatkę schodową i niecierpliwie tupała nogą, Fabian ani drgnął. Obejmował swoje rzeczy, tak by żadna z nich nie upadła na podłogę i patrzył na Marcelinę z pewnym politowaniem w oczach. A to zirytowało ją jeszcze bardziej. Za cholerę nie miała ochoty użerać się z nim o wpół do jedenastej w nocy, kiedy z samego rana musiała się stawić w pracy.
            - Porozmawiajmy. Nie lubię niedomówień.
            Oho, podział majątku?
            - Jakkolwiek to jest oklepane – odpowiedziała, mając w głowie wszystkie rozstania z polskich seriali pokroju „M jak Miłość” czy „Na Wspólnej”, które w okresie gimnazjalnym oglądała z babcią – nie mamy już o czym rozmawiać.
            - No, właśnie że mamy.
            Marcelina nabrała powietrza w płuca i przez dłuższą chwilę zajęła się jego wypuszczaniem. Jeśli ta rozmowa potrwa dłużej niż dziesięć minut, skończą jej się techniki uspokajające, a wtedy to będzie po jabłkach – jak zwykli mawiać z Bartkiem. I po Fabianie. No i po wypłacie, którą będzie musiała przeznaczyć na jakiegoś dobrego prawnika, co by w więzieniu nie wylądować, bo tam raczej nie będzie miała szansy skończyć studiów. A finału Mistrzostw Świata to już na pewno nie obejrzy.
            - Dobra, to rozmawiajmy. – Kompletnie nie zwracając uwagi na blondyna, przeszła do kuchni i oparła się o stół. Skrzyżowała ręce na piersi i spojrzała wyczekująco na, byłego już, chłopaka.
            - Pewnie myślisz, że jestem największym skurwielem świata – zaczął Fabian.
            - Nie no, największym to nie – zaprzeczyła. – Ty przecież metra osiemdziesiąt nie masz.
            Spojrzenie w stylu „wiem, gdzie trzymasz noże”.
            - Bądź poważna. – Się robi! – Chodzi o to, że, no wiesz, wszystko dzieje się z jakiejś przyczyny.
            - Myślę, że przyczyną twojej zdrady była źle zrobiona trwała twojej koleżanki od projektu. W sumie to nie wiem, czy ktokolwiek byłby w stanie się oprzeć – rzuciła mu współczujący uśmiech. A wolałaby granat, czy jakąś inną bombę.
            - Hej, możemy zostawić Agnieszkę w spokoju?
            - Szybko ci poszło.
            - Przezabawna jesteś.
            - Wreszcie mnie doceniłeś! – zawołała odrobinę za głośno.
            Fabian zacisnął dłonie w pięści i lekko poczerwieniał na twarzy. Marcelina natomiast uzewnętrzniała swoją wściekłość z każdym wypowiedzianym słowem, toteż wydawała się spokojniejsza. W istocie – wcale nie była. Ale, cholera, dlaczego ma być miła dla faceta, który w jej łóżku i w jej pościeli przeleciał jakąś inną kobietę? Wszystko ma swoje granice!
            - Z tobą się nie da poważnie porozmawiać.
            - Wybacz, nie można mieć wszystkiego.
            - Kurwa mać! – wrzasnął, upuszczając wszystkie trzymane przez siebie rzeczy na podłogę. – Ty nie rozumiesz, że zrobiłem to, bo miałem już dosyć? Ciebie udającej, że nasz związek jest nie wiadomo jaki udany i szczęśliwy, ale na każde zawołanie biegnącej do Bartusia, twoich późnych powrotów, stałych wymówek i idiotycznych zapewnień, że wszystko jest w porządku. Cholera jasna, ty myślisz, że ile tak można?
            Patrzyła na niego szeroko otwartymi oczyma i pilnowała się, by nie rozdziawić też ust. No, bo nie wiedziała, ile tak można. Ale wydawało jej się, że było im ze sobą dobrze, wygodnie. Przecież Fabian nigdy się nie skarżył i nie mówił, że coś jest nie tak. A według niej wszystko było w porządku. Na tyle, na ile w ogóle mogło być.
            - Nie patrz tak. Byliśmy ze sobą ponad pół roku. Ile razy w tym czasie powiedziałaś, że mnie kochasz?
            - Nie powiedziałam – odparła natychmiast. – Jak mogłam tak powiedzieć, skoro nigdy cię nie kochałam?
            - Widzisz? Więc może nie dziw się, że znalazłem sobie kogoś innego. Nie mam zamiaru przewegetować z tobą najlepszych lat mojego życia, skoro ty nawet mnie nie kochasz. Może gdybyś w swojego Bartusia nie była tak zapatrzona, zauważyłabyś, jak to wszystko wygląda.
            - Nie jestem zapatrzona w Bartka. To mój przyjaciel.
            - A Agnieszka to moja koleżanka z pracy – uśmiechnął się.
            - Tylko, że ja nigdy nie poszłam z Bartkiem do łóżka. I nie mam zamiaru.
            Była na skraju wytrzymałości i wszelkich sił. Nie miała już nawet ochoty, by krzyczeć, ani jakoś specjalnie się kłócić. Mogła skończyć ten pieprzony związek dawno temu. Mogła w ogóle go nie zaczynać. Ale cholera, naprawdę miała nadzieję, że pewnego dnia wreszcie coś do Fabiana poczuje. No, wiecie, że pewnego dnia obudzi się koło niego i poza tym, że będzie jej tak po prostu fajnie, wygodnie i dobrze, to będzie czuła, że chce się tak budzić do końca życia. Ale nic takiego się nie wydarzyło.
            - Tak czy inaczej, moją ulubioną byłą to ty raczej nie będziesz.
            - I vice versa, Fabianku.
            - Ale życzę ci powodzenia – powiedział. – Może kiedyś ktoś będzie na tyle dobry, byś mogła chociaż przez chwilę poczuć, że go kochasz. – A zanim wyszedł, kolejny raz zebrawszy swoje rzeczy, dodał jedynie: - Kurek nie traktuje, ani nie widzi cię tak, jak powinien.
            Marcelina stała jak wryta i całe szczęście, że opierała się o stół, bo jak nic by się przewróciła. Jasna cholera, co tam się właśnie wydarzyło? Miała wrażenie, że jej szczęka nagle zaczęła ważyć z pół tony, bo nie mogła jej utrzymać w normalnej pozycji – co chwila opadała w dół, pozostawiając Marcelinę z dość głupią miną. Może to był sen? Wiecie, jeden z tych głupich snów, kiedy po przebudzeniu nie jesteś pewien, czy to wszystko było naprawdę, czy jednak było jedynie wymysłem.
            Nieważne, jak bardzo Marcelina chciała, by okazało się, że po prostu przysnęła na jakimś nudnym wykładzie z chemii organicznej – cała ta chora i dziwna sytuacja wydarzyła się naprawdę i za nic w świecie nie wiedziała, co o tym wszystkim myśleć. Bo o co mu chodziło? Ona wcale nie chciała Bartka. Bartek miał Natalię, Marcelina miała Lorensa, no i Fabiana w ciągu ostatnich kilku miesięcy i ten układ był naprawdę dobry. Zresztą co to za głupi pomysł? Bartek był prawie jak jej brat. I fakt, Marcelina cholernie go kochała, ale nigdy nie była w nim zakochana. Nie była. I już.
            - Lori, ty chyba jesteś jedynym facetem na świecie, który jest w stanie mnie zrozumieć, nie?
            I kiedy kot spojrzał na nią swoimi zielonymi ślepiami, a następnie odwrócił się do niej tyłem i dumnie wymaszerował z kuchni, miała ochotę zapłakać. 

*
cześć i czołem!
dobra, na początek muszę się przyznać, że w pierwszych trzech rozdziałach trochę zaniedbałam Bartka i skupiłam się na Marcelinie. moja wina, moja wina, moja bardzo wielka wina. ale to jest do nadrobienia, zobaczycie!
po drugie - za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, dlaczego zdecydowałam się cofnąć akcję opowiadania o rok. może chodziło mi o ponowne przeżycie emocji związanych z MŚ? no, pojęcia nie mam, co mi się wtedy w głowie urodziło, ale i z tym sobie poradzę!
a poza tym, to miłego czytania, mam nadzieję, że nie jest przydługawo, a jeśli jest, to po prostu dajcie znać!