sobota, 28 listopada 2015

5. Someone's out there


 Powroty do rzeczywistości bywają najtrudniejszymi z powrotów.
            Marcelina leżała nakryta poduszką, próbując zignorować deszcz bębniący o parapet. Była piekielnie zmęczona, pękała jej głowa, a kot drapiący drzwi denerwował ją tak bardzo, że miała ochotę go przez nie wykopać. To nic takiego; po prostu efekty zbyt dużej ilości alkoholu i całej nocy spędzonej w samochodzie z Bartkiem, który uparł się, że muszą wracać natychmiast, przez co Marcelina zmuszona była opuścić imprezę mistrzów świata, jeszcze zanim ta na dobre się zaczęła. Jak się później okazało, wcale za wiele nie straciła, bo chłopcy musieli zwinąć interes ze względu na spotkanie z premierem, które miało się odbyć następnego dnia z samego rana.
            - Lor, drapnij jeszcze raz te pieprzone drzwi, to cię zniszczę – warknęła Marcelina, mając nadzieję, że kot zrozumie jej groźbę, a co więcej – ustosunkuje się do niej. Ten w odpowiedzi machnął ogonem i z impetem wskoczył prosto na plecy niczego niespodziewającej się Marceliny. Dziewczyna przestraszyła się tak bardzo, że  podskoczyła na łóżku i krzyknęła, w dodatku odrobinę za głośno. Była przekonana, że za parę chwil do jej drzwi zacznie dobijać się sąsiadka z góry: bo jak tak się można zachowywać w ogóle? I czy ona nie zdaje sobie sprawy, że w tym budynku mieszkają szanujące się osoby, które cenią sobie ciszę i z szacunku do których nie powinna się tak wydzierać?     
          Sąsiadka nie przyszła, ale Marcelinie minęła wszelka ochota na spanie. Wpatrywała się zmrużonymi oczyma w zielone ślepia kota, który wydawał się bardzo dumny z siebie. Mruknął cicho i jak gdyby nigdy nic zeskoczył z łóżka na ziemię, by na nowo rozpocząć swoją zabawę ze skrobaniem drzwi.
            - Przestań, ty głupi kocie, bo cię oddam Sobolewskiej.
            Kot ignorant rzucił jej zażenowane spojrzenie.
            Marcelina wstała (konkretnie - sturlała się z łóżka) i w jednym pantoflu poczłapała do kuchni, starając się nie wybić sobie zębów, potknąwszy się na własnym kocie. Wstawiła wodę na kawę i oparła łokcie na blacie, chowając twarz w dłoniach. Było jej zimno w bosą stopę, a jej odbicie w mikrofalówce co najmniej przerażało. W dodatku świadomość, że za trochę ponad tydzień zaczynał się rok akademicki, a ona nawet nie wiedziała, czy zdała egzamin poprawkowy, przyprawiała ją o dreszcze i zawroty głowy. Choć to drugie mogło być też objawem lekkiego kaca.
            Po krótkiej chwili rozległ się cichy świst czajnika, a przerażony Lorens wybiegł spod stołu i pognał w kierunku łazienki. Marcelina parsknęła śmiechem i zalała kawę wrzątkiem, starając się przy tym nie poparzyć. Po przejrzeniu zawartości lodówki, co nie zajęło jej szczególnie dużo czasu, bo wszystko, co się w niej znajdowało to dwa jogurty, które nie nadawały się do zjedzenia, kilka plasterków zeschniętego sera, ketchup i mleko do kawy, postanowiła zrezygnować ze śniadania. Usiadła na wytartej kanapie i niemal z automatu uruchomiła niewielki telewizor.
            W południowych (bo wcale nie było tak wcześnie, jak Marcelinie się wydawało) wiadomościach pokazywali reportaż o sferze buforowej na Ukrainie i o wycofujących się wojskach, na pasku leciała natomiast informacja o rekordowej sprzedaży najnowszego iPhone’a. Marcelina trzymała kubek, który w przyjemny sposób rozgrzewał jej zmarznięte dłonie i beznamiętnie oglądała serwis informacyjny. I kiedy ponownie mignęła jej informacja o sprzedaży jabłkowych telefonów, uświadomiła sobie, że kapeć nie był jedyną rzeczą, której nie była w stanie zlokalizować.
            Po kilkunastu minutach gorączkowego przetrząsania wszystkich pomieszczeń w mieszkaniu i snucia najczarniejszych scenariuszy, jakoby jej telefon miał teraz leżeć pod krzesełkiem w katowickim Spodku, Marcelina znalazła aparat. Na posłaniu kota.
            - Lorens, ty pieprzony, mały, rudy złodzieju – zawołała, mając nadzieję, że kot weźmie sobie do serca wszystkie jej słowa. – Ładowarkę też mi ukradłeś?
            Ładowarka była na swoim miejscu i kiedy tylko Marcelina podłączyła telefon do prądu, pożałowała, że Lorens nie jest wielkim psem, który zjadłby ten cholerny kabelek. Bo dziesięć nieodebranych połączeń od rodzicielki nie zwiastuje niczego dobrego, nawet kiedy ma się dwadzieścia parę lat i mieszka w kompletnie innym miejscu, i posiada względną samodzielność. Do tego dochodził sms od Bartka informujący ją, że „mają do pogadania” i wiadomość od Adama, który chciał się dowiedzieć, co słychać. A słychać było panią z telewizji.
            Z duszą na ramieniu wybrała numer mamy, która odezwała się już po pierwszym sygnale. Wdech, wydech.
            - MARCELINA! – Jeśli ktoś miał wątpliwości, po kim Marcelina miała tak donośny krzyk, słysząc panią Perlińską, natychmiast się ich pozbywał.
            - Hej, mamo.
            - To jest nienormalne, kochanie, żebym ja się z telewizji dowiadywała, co porabiasz.
            - Słucham? – Marcelina zmarszczyła brwi i ze zdumienia usiadła na podłodze. To znaczy normalnie zajęłaby miejsce na kanapie czy też na krześle, ale tam kabelek nie sięgał.
            - Widziałam cię wczoraj na meczu – wyjaśniła kobieta. – Bo wiesz, Bartka pokazali, mówili, że nie gra, że zawalił; to na samym początku, a ty byłaś obok. Nic nie mówiłaś, że jedziesz! I czemu do domu nie wstąpiłaś? Ja się martwię! Kochanie, czy ty coś w ogóle jesz w tej Warszawie? A poza tym to jak ten twój egzamin?
            - Chyba dobrze – zdążyła wtrącić Marcelina.
            - To świetnie. A praca?
            - Mam urlop.
            - To przyjedź! W ogóle do nas nie przyjeżdżasz. Babcia mówi, że niedługo zapomni jak wyglądasz. Bartek tu częściej bywa, a on jest czynnym sportowcem, w przeciwieństwie do ciebie.
           Czy mamy zawsze dzwonią, żeby robić wyrzuty, czy to mama Perlińska taka jest? Marcelina zignorowała uwagę dotyczącą sportu i westchnęła cicho.
            - Mamo, za tydzień się zaczyna rok akademicki. Ja od środy wracam do pracy. Nie dam rady.
            - Jeśli do nas nie przyjedziesz, to my przyjedziemy do ciebie.
            - Przyjeżdżajcie.
            Marcelina wyciągnęła rękę w kierunku kota, który pojawił się w pokoju. O dziwo – nie wystawił jej dla miski z kocią karmą, nie odwrócił ogonem ani jej nie podrapał, niemalże jednocześnie zaczynając uciekać. Hej, nawet Lorens umiał być kochanym kotem! Po prostu Bartek go nie doceniał.
            - Placki ziemniaczane z sosem ci zrobię.
            - Mamo, kocham cię. I twoje placki. Ale nie przyjadę – westchnęła Marcelina, modląc się, żeby mama skończyła rozmowę jak najszybciej. – I bardzo cię przepraszam, ale muszę już kończyć. Odezwę się. Obiecuję.
            - Ty zawsze tylko obiecujesz.
            Ałć?
            Rozłączyła się, zanim mama zdążyła dodać coś jeszcze i powłócząc nogami, poczłapała z powrotem na kanapę. Rozmowę z Bartkiem postanowiła odłożyć na później. Chciała ułożyć sobie jakiś plan, scenariusz rozmowy, do której prędzej czy później musiało dojść. Zachowała się w stosunku do niego nie fair i była tego całkowicie świadoma. Nie powinna była go okłamywać i w zasadzie sama nie wiedziała, dlaczego to zrobiła. Ubzdurała sobie, że lepiej będzie, jeśli mu o niczym nie powie.
            Lorens, wyjątkowo tego dnia humorzasty, postanowił dać Marcelinie szansę i wskoczył na kanapę, by następnie usadowić się wygodnie na kolanach dziewczyny. Koty tak mają. Wredne, małe stworzenia. Ale jak przyjdzie co do czego, to lepiej takiego mieć niż nie mieć. Bo jak na zewnątrz leje jak z cebra, zimno, ciemno i pizga złem, to zawsze jest się do kogo przytulić. Nawet jeśli to rude, wredne i na odchodnym ogonem walnie w twarz.
            - Lor, co ja mam mu powiedzieć? – jęknęła Marcelina. Odpowiedziało jej ciche miauknięcie. – Powiem mu, że przepraszam i że nie chciałam, i może walnę coś o moim beznadziejnym życiu, którym nie chciałam go dołować, co? To nie będzie się wściekać, nie? – westchnęła i pokręciła głową. – Będzie, jasne, że będzie. To Bartek przecież.
            Deszczowe krople wielkości ziaren grochu głucho bębniły o ciemnobrązowe parapety za oknem. Wiatr coraz bardziej się wzmagał i świszczał złowrogo. Aura zdecydowanie sprzyjała wszelkim depresjom, rozchwianiom emocjonalnym i zwątpieniu w życie i jego sens.
            Rozległo się pukanie do drzwi.
            - Lor, nie otworzysz, co nie? – upewniła się.
            Odetchnęła głęboko, pewna, że w progu zobaczy Bartka ze zmarszczonymi brwiami i wkurwieniem wypisanym na twarzy. Siłowanie się z zamkiem zajęło jej stosunkowo niewiele, ale kiedy nacisnęła klamkę wcale nie zobaczyła Kurka, tylko…
            - OTO PRZED TOBĄ STOI MISTRZ ŚWIATA.
            Oho, ten mistrz świata, co to go zabić obiecała?
            - Nie drzyj się tak chłopie, na litość, bo cię Sobolewska poćwiartuje – upomniała go Marcelina, odsuwając się, by Nowakowski mógł wejść.
            - Kto? – zdziwił się Piotrek, zdejmując buty.
            - Sąsiadka z góry.
            - Nie no, coś ty, chyba by musiała nie mieć telewizora – prychnął Piotrek i zamachał jej złotym medalem przed nosem. – Patrz, patrz. Własnymi rękami go zdobyłem.
            Marcelina zaśmiała się i wzięła od Piotrka medal. Ten z kolei wypiął dumnie pierś i zadarł do góry głowę, nucąc pod nosem „We are the champions”. I pewnie stałby tak Bóg wie ile, gdyby nie Lorens, który pojawił się w korytarzu, a na widok którego Pit zapiszczał jak mała dziewczynka i podbiegł, by wziąć go na ręce.
            - Marcela, jak ja kocham koty! – zawołał, głaszcząc wyraźnie zadowolonego Lorensa po rudej głowie. – No to są najfajniejsze zwierzątka na świecie, co nie? I takie mądre!
            - W normalnych okolicznościach powiedziałabym, że w przeciwieństwie do ciebie…
            - Ale nie możesz, bo jestem mistrzem świata!
            - Właśnie – Marcelina pokiwała głową i wzruszyła ramionami. – Czy ty nie powinieneś się teraz spotykać z premierem, prezydentem, burmistrzem czy chociaż sołtysem Nieprześni?
            - Nieprze… czego?
            - Nieważne.
            - W takim razie musisz wiedzieć, że przybyłem do ciebie wprost od pani premier – powiedział Piotrek, unosząc i opuszczając brwi. – Mówię ci, myślałem, że nie wystoję. A jedzenie było niesmaczne.
            - Cóż, u mnie też sobie nie pojesz, bo nic nie mam…
            - Nawet chleba i soli?
            - Jakbym miała, witałabym cię nimi od progu.
            Nowakowski wydął dolną wargę i ze smutkiem pokiwał głową. Usiadł na kanapie, rozkładając ręce i puszczając wolno kota, który chyba miał już dość pieszczot, do których kompletnie nie był przyzwyczajony, a na pewno nie w takich ilościach.
            - Co mi powiesz, Marcelka?
            - Ja bym ci Piotrek chętnie powiedziała, ale że wczoraj wygraliście mistrzostwa, to się powstrzymam – odpowiedziała, krzyżując ręce na piersi.
            - Czy coś nie tak? – Piotrek zaciapał oczami, uśmiechając się niewinnie.
            - Jesteś papla.
            - Ale ze złotym medalem!

***
bardzo, bardzo, bardzo marna przejściówka, ale musiałam coś tutaj wrzucić, żebyście o nas nie zapomnieli. zbliżamy się do najważniejszego momentu w opowiadaniu, który nastąpi prawdopodobnie w następnym rozdziale, albo w jeszcze kolejnym. jakieś przypuszczenia? 
jeśli byście miały jakiekolwiek uwagi, albo sugestie, co powinnam poprawić, zmienić etc. to bardzo proszę o podzielenie się nimi!
swoją drogą niby trzy strony w wordzie, a jakieś to takie krótkie
zmykam do zadanek, bo przecież nie do skoków
do przeczytania za jakieś 3 tygodnie! 
PS wiecie, że Lorens to nazwa pierwiastka chemicznego?
PS2 dziękuję Ems za piosenkę <3