Rozczarowywał
się.
W swoim stosunkowo niedługim życiu
rozczarowywał się stosunkowo często. Ciągle robił sobie nadzieje i wciąż coś je
w nim zabijało – nawet jeśli tym czymś był tylko jego nieuzasadniony domysł,
niedopowiedzenie albo zbyt wnikliwa obserwacja twarzy pewnej dziewczyny w
trudnej dla niej sytuacji.
Podobała mu się, odkąd tylko
pamiętał. Od momentu, w którym pierwszy raz przekroczyła próg sali wykładowej,
zajęła jedno z wolnych miejsc i w skupieniu zaczęła gryźć ołówek. Przyjrzał się
jej uważnie już wtedy – cztery lata wcześniej, kiedy to z wolna przestudiował
każdy centymetr jej twarzy. Była niesamowicie ładna. Na pozór niczym się nie
wyróżniała – szczupła blondynka raczej przeciętnego wzrostu, bez żadnych
szczególnych cech, bez czegokolwiek nadzwyczajnego. A jednak jej twarz wryła mu
się w pamięć już po pierwszym spotkaniu.
Cholernie długo zajęło mu zdobycie
się na rozmowę z nią – na pierwszą, niezobowiązującą wymianę zdań, która dla
niej pewnie była jedną z niewiele znaczących pogawędek ze znajomym z uczelni.
Choć właściwie nie dało się ich nazwać znajomymi. Chciał to zmienić, kilka razy
nawet był zdeterminowany do tego stopnia, że już otwierał usta, by gdzieś ją
zaprosić. Ale zanim zdążył cokolwiek zaproponować, ona odbierała telefon od swojego
aktualnego partnera, albo żegnała się z nim, wymawiając się umówionym
spotkaniem.
I kiedy wreszcie mu się udało, kiedy
się przełamał i już zaczęło mu się wydawać, że dziewczyna, która od czterech
lat tak cholernie mu się podobała, najzwyczajniej w świecie go polubiła, znów
stracił nadzieję. Jasne – Marcelina miała w ciągu tych kilku lat wielu
chłopaków, o których w rozmowach z kolegami czy koleżankami wyrażała się z
bardziej lub mniej słyszalną sympatią w głosie. Zdążył się przyzwyczaić do
myśli, że ona bezustannie jest z kimś. Tak,
jakby nie potrafiła znieść samotności, jakby puste miejsce w jej łóżku
sprawiało jej fizyczny ból – tak przynajmniej po pewnym czasie zaczął ją
odbierać. Ale nigdy nie zobaczył w jej oczach tylu emocji, iskierek niepokoju i
uczuć tak silnych, że nic nie wydawało
się być w stanie ich pokonać, jak poprzedniego dnia.
Kolejny raz się rozczarował.
Postanowił się odsunąć na bok, walcząc z nieprzyjemnym uciskiem w klatce
piersiowej. Kolejny raz poczuł, jak wypuszcza z rąk coś, o czym od dawna marzył
i czego tak naprawdę nigdy w nich nie trzymał. Delikatnie musnął opuszkami –
tak. Ale nigdy naprawdę tego nie miał.
Ona nigdy nie wyraziła niczego więcej, niż chęci zaprzyjaźnienia się, o ile
sama przyjaźń nie była tutaj zbyt wielkim słowem. Fakt, rzuciła kilka zdań,
które mogłyby zasugerować, że myśli o nim w trochę innych kategoriach niż tylko
jak o koledze ze studiów, który czasem mógłby podesłać jej notatki, ale nigdy
nie dała mu powodów, by rzeczywiście robił sobie nadzieję.
Adam westchnął, wpatrując się w telefon
komórkowy, który od poprzedniego dnia milczał jak zaklęty. Nie dostał od niej
ani jednej wiadomości, żadnego cholernego smsa, że wszystko jest w porządku, że
głupio wyszło. Cokolwiek. Zadowoliłaby go cholerna kropka.
Rozczarował się. Choć tak naprawdę
nie miał ku temu powodów.
Rozczarował się, ale nie miał
zamiaru się poddać.
~*~
Obudziło ją trzaśnięcie drzwi. I
dźwięk rozpadającego się serca.
Tak przynajmniej zinterpretowała
wydane przez siebie jęknięcie. Odwróciła się, by upewnić się, że miejsce po
lewej stronie łóżka jest puste, choć czuła bijące stamtąd zimno. Przesunęła
palcami po białym prześcieradle, zamknąwszy oczy. Chciała, żeby to, co
przypominała sobie z poprzedniego wieczora i minionej nocy, okazało się jedynie
snem. Popieprzonym koszmarem, który nie miał prawa wydarzyć się naprawdę.
Odrzuciła kołdrę i jęknęła na widok swojego nagiego ciała. To nie miało prawa tak się skończyć.
Odczuła przemożną chęć zapalenia
papierosa. Narzuciła na siebie pierwszą lepszą koszulkę i założyła figi, które
znalazła w szafce. Przegrzebała swoją torebkę w poszukiwaniu niebieskich LMów.
Znalazła pudełko z jednym papierosem w środku i zaklęła głośno. Odpaliła go od
palnika na kuchence, bo nie miała nawet cholernej zapalniczki. Zaśmiała się,
widząc w lustrze swoje odbicie. W rzeczywistości wcale nie było jej do śmiechu.
Zaciągnęła się mocno i powoli
wypuściła dym z płuc. Nie analizowała. Nie chciała myśleć o tym, co zrobiła. O tym, co zrobili. Bała się, do czego
doprowadziłoby ją rozłożenie wszystkiego na czynniki. Bała się, bo tak bardzo
zabolało ją pieprzone trzaśnięcie drzwiami. I to, że nie znalazła w domu żadnej
cholernej karteczki, że nie zostawił jej ani jednej wiadomości. Że nie
powiedział ani słowa, ale po prostu wyszedł i zostawił ją samą z tym wszystkim.
Z poczuciem winy, z jednym papierosem, kiedy potrzebowała co najmniej dwóch
paczek, z kotem, który wbił w nią swoje oskarżycielskie spojrzenie i z myślami,
które dość niezręcznie od siebie odpychała.
Usiadła na parapecie i wyjrzała
przez okno. Plac zabaw był zupełnie opustoszały – nie licząc pary wron, które
usiadły na jednej z huśtawek, co w gruncie rzeczy nie powinno nikogo dziwić,
zważywszy na to, że był koniec września, w dodatku poranek. Westchnęła głośno i
pokręciła głową, nie dowierzając swojej głupocie, naiwności i
nieodpowiedzialności.
Przyjaciele nie chodzą razem do
łóżka.
Nie rozumiała, jak w ogóle mogli do
tego dopuścić. Jak mogli zachować się tak głupio i nieodpowiedzialnie. Zaprzepaścić
wszystko, co mieli – bo jakoś nie wierzyła, że po czymś takim mogliby na siebie
spojrzeć tak jak kiedyś. Bez wyrzutów, wzajemnego obarczania się winą. By mogli
sobie znowu zaufać. Spieprzyli. Wiedziała, że spieprzyli już w momencie, kiedy
wczoraj zapomnieli o jakimkolwiek hamulcu, a głuche trzaśnięcie drzwi, które ją
obudziło, tylko utwierdziło ją w tym przekonaniu. Za dobrze znała zarówno
siebie jak i Bartka, by nie wiedzieć, jak po przemyśleniu sprawy, oboje będą
się zachowywać. W gruncie rzeczy byli cholernymi tchórzami. Oboje.
Nie była nawet pewna, czy było warto. Wręcz przeciwnie – miała
nieodparte wrażenie, że nie było. Że ta cholerna chwila słabości zaprzepaści
wszystko to, na czym najbardziej jej zależało. W końcu nie wierzyła, by dało
się włożyć dłoń w szalejący ogień i się nie sparzyć. Przecież mogła trzymać się
o krok od płomieni – w bezpiecznej odległości, pozostawiając sobie margines
błędu. Mogła nie ryzykować. W odpowiedniej chwili powiedzieć nie. Nie potrafiła.
- Lor, czy ja zawsze muszę coś tak
niemiłosiernie spartolić? – jęknęła, rzucając kotu mętne spojrzenie. – Kurwa,
jak mogłam?
Przed oczami miała najróżniejsze
obrazy. Bartka w szkolnej ławce, na boisku, wylewającego z siebie siódme poty
na treningu, w kuchni próbującego ugotować coś więcej niż wodę na kawę, na
basenie, kiedy ze stoperem w dłoni kucał przy murku i mierzył jej czas,
rzucając ciągle, że może być lepiej,
aby ją zmotywować. Kiedy na szkolnej sali gimnastycznej próbował nauczyć jej
zagrywki sposobem górnym, krzycząc i załamując się nad reprezentowanym przez
nią poziomem, żadne z nich nie sądziło, że ten prosty element siatkówki nie
będzie jedyną rzeczą, którą tak koncertowo spieprzy.
Westchnęła, uświadamiając sobie, jak
wiele błędów popełniła w ciągu ostatnich lat. Odpuściła pływanie, bo nie dawała
rady. Nie potrafiła tak jak on zacisnąć zębów, zmusić się do treningu w imię
widma medalu na mniej lub bardziej prestiżowych zawodach. Nie umiała zawalczyć,
zwłaszcza w momencie, w którym pływanie przestało sprawiać jej przyjemność, a
stało się przykrym obowiązkiem. Prawdopodobnie ona jedna wiedziała, jak wiele
kosztowała ją ta decyzja i ile razy jej żałowała. Od samego początku miała
wątpliwości, czy postąpiła słusznie, choć jednocześnie nie chciała do tego
wracać. Znacznie lepiej czuła się na trybunach. Postępowała zgodnie ze swoją
intuicją, z tym, co wydawało jej się dobre dla
niej. Nie słuchała innych.
Od tylu lat nie umiała naprawdę się
zakochać. Miała wrażenie, że tak naprawdę udało jej się to tylko raz. Ale
zrezygnowała z tej miłości dla niego. Prawda
była taka, że ze wszystkiego była w stanie dla niego zrezygnować. Był
nieodłącznym elementem jej życia, bez którego nie wyobrażała sobie swojej
egzystencji.
Myśl, że od teraz tak to mogło
wyglądać, uderzyła ją niczym grom z nieba.
Nie
umiała bez niego funkcjonować. Od najmłodszych lat żyli obok siebie,
dzieląc się ze sobą każdą myślą, każdą chwilą, wszelkimi emocjami. Biegli do
siebie, by pochwalić się prezentami od Mikołaja i wspólnie szli lepić bałwana,
nawet gdy śniegu było za mało, by ulepić choćby jedną kulę. On zawsze zostawiał
jej pół swojego chupa-chupsa, a ona co niedzielę chowała dla niego kawałek
szarlotki, by mógł go zjeść po powrocie z meczu. Nic w życiu nie zabolało jej
bardziej niż wiadomość, że wyjeżdża do Rosji. Wtedy Rosja wydawała jej się
pieprzonym końcem świata – świata, w którym nie umiała, a przede wszystkim nie chciała poradzić sobie bez niego. W
końcu kto inny każdorazowo przypalałby jej popcorn?
Wtedy wiedziała jednak, że z Rosji
Bartek wróci. Były telefony, maile. Nawet dwa razy udało jej się go odwiedzić.
Teraz? Teraz nie mogło tak być. Nie po tym, co zrobili. A poza tym – Bartek
miał Natalię.
Natalia.
Kiedy Marcelina uświadomiła sobie,
że nie są w tym gównie tylko we dwoje, zrobiło jej się słabo. Wyrzuciła
zgaszonego papierosa przez uchylone okno, wciągnęła naprędce legginsy i
wybiegła z mieszkania, nie myśląc o niczym.
Biegła.
Przed siebie i bez najmniejszego
celu. Chciała zagłuszyć myśli i narastające w niej wyrzuty sumienia. Wyrzuty,
które teraz nagle zaczęły ją zżerać. Jak mogła być taką cholerną idiotką?
~*~
Nigdy się nie spodziewał, że
przerośnie go spojrzenie jej w oczy.
Wysiadł z samochodu, by przejąć jej
walizkę i przywitać się z jej rodzicami. Odetchnął głęboko, próbując wyrzucić z
pamięci poprzednią noc. Zdobył się nawet na uśmiech, który prawdopodobnie był
najbardziej nieszczerym w całym jego dotychczasowym życiu. Chciał uciec –
nieważne dokąd, ani jak długo musiałby biec. Sam nie wiedział, ile kosztowało
go to na pozór normalne zachowanie. Był idiotą.
- Bartek, co jest? – spytała, kiedy
siedzieli w samochodzie tylko we dwoje. Patrzyła na niego z troską, czego za
wszelką cenę starał się nie dostrzec. Włączył kierunkowskaz i wyprzedził
samochód jadący przed nimi, choć wcale nie było takiej potrzeby. – Bartek!
Wzruszył ramionami.
- Wszystko okej.
Nie było okej. Było całkowicie i pod każdym możliwym względem nie-okej.
Wyrzuty sumienia dopadały go z każdej strony i rozszarpywały na malutkie
kawałeczki. Do tego miał nieodparte wrażenie, że zachował się jak ostatni
sukinsyn, nie zamieniając z Marceliną ani słowa. Najzwyczajniej w świecie nie
potrafił. Był na siebie wściekły, bo wiedział, że to na nim leżała cała wina.
Wiedział, że spieprzył, że zrobił coś, czego nie miał prawa zrobić. Że był
nieuczciwy i że prawdopodobnie zawalił nie tylko najważniejszą przyjaźń w jego
życiu, ale także związek, w którym pokładał duże nadzieje.
Był tchórzem. A coś, co ściskało go
za serce na samą myśl o tym, co zrobił, nie pozwalało mu opowiedzieć o
wszystkim Natalii. Przecież nie mógł
teraz jej stracić.
- Stresujesz się lotem? – spytała,
wyrywając go z zamyślenia.
- Nie – odpowiedział bez
zastanowienia. – Zupełnie nie.
- Bartek, to może ty nie chcesz
wyjeżdżać? – nieśmiały głos Natalii ukłuł go w samo serce. Cholera, był nieodpowiedzialnym
gnojkiem, który nie potrafił docenić tego, co miał. Który nie liczył się z
ludźmi. Był pieprzonym egoistą. Nie zasłużył na to wszystko, co go spotykało.
- Chcę – odpowiedział, łapiąc blondynkę
za nadgarstek. – Chcę jechać jak najdalej stąd.
***
uberraschung!
kto spodziewał się nas tak szybko? bo ja na pewno nie.
ja chyba po prostu lubię pisać smuty.
więc perspektywa kolejnych rozdziałów wygląda zachęcająco.
poza tym korzystam z choroby (kiedy jestem zasmarkana, najlepiej mi się pisze)
miłego czytania i do następnego!